sobota, 26 lutego 2011

Generacja dźwiękowców

Zawsze (w negatywnym sensie) fascynowali mnie ludzie, którzy robią wszystko, żeby wydawać dźwięki w każdym możliwym momencie. Oczywiście refleksja ta naszła mnie w autobusie, do którego wsiadła kobieta usilnie próbująca do tej generacji jeszcze się załapać. Cała jej torebka obwieszona była czymś podobnym do ćwieków z "pieszczochów" popularnych wśród tych i innych grup. W dodatku w środku nich musiały być zamontowane jakieś małe kuleczki czy inne dzyndzelki, bo przy każdym ruchu torba grzechotała.
Podobnym sposobem na komunikowanie swojej obecności jest ubieranie skrzypiąco - szeleszczących ubrań. Skórzane spodnie i ciągłe "skłik skłik" wychodzące z okolic krocza. Makabra. Albo ortalionowe babcie ze swoim, pełnym rozmachu sposobem chodzenia, brzmią jak przejeżdżający parowóz.
Oprócz harających facetów, moimi ulubieńcami są zbuntowane dzieci ze spranymi mózgami. Zanim zaczną jarać i chlać (albo na samym początku, bo wtedy ich umysły sa na tyle żywe, że potrafią jeszcze wcisnąć odpowiedni guzik w telefonie), siadają na tyłach autobusów MPK i słuchają na głos hip - hopu. Im więcej przekleńst tym lepiej.
Gdzieś w toku swojej nieszczęsnej ewolucji, która zboczyła chyba w pewnym momencie średniowiecza, zagubiliśmy ten ideał ninja. Cisi zabójcy zostali w legendach, świat preferuje raczej postawę walca drogowego.

niedziela, 20 lutego 2011

A miłość?

A miłość jest. I była. Nawet w przedszkolu moja mała miłość w rajtuzach.
Wtedy kochało się inaczej. Podczas leżakowania kochałem się w Ewelinie z rudymi warkoczykami. Właziłem pod kołdrę mówiąc, że idę do kopalni. Następował zawał i ledwie uchodziłem z życiem. Jednak moja luba z leżaka obok już spała.
Przy siedzeniu w kółku kochałem się w Kaśce... i Magdzie... i drugiej Magdzie, która raz wyciągnęła mnie z domu tylko po to, żeby oblać wodą ze strzykawki.
Śpiewaliśmy piosenki a mały Tomuś zgrabnie jak gazela przebiegał na druga stronę kółka żeby pocałować dziewczynę w policzek. Z zaskoczenia rzeczjasna.
Podczas zabawy kochałem się w każdej dziewczynie po kolei. Padałem niby potrącony przez samochód i wysyłałem kolegów żeby wołali moje ukochane bo tylko one mogą uratować mi życie.
"Ej Kaśka mówi, że nie przyjdzie." "Magda chyba poszła sikać." "Gośka rysuje i mówi, że nie chce się jej bo jej Grzesiek pozabiera kredki."
Umrzyj tu człowieku z miłości a ich to nic nie obejdzie...

czwartek, 17 lutego 2011

Jak dziecko - cz. 2

Skoro był spacer w lewo, to czas chyba najwyższy na pójście w drugą stronę?

Udając się w prawo przechodziło się obok placu zabaw i, wtedy jeszcze, żłobka. Dziś żłobek jest byłym domem starców a aktualnym powiatowym centrum rzeczy wszelakich. Dostaniesz tam prawo jazdy albo świetne ubezpieczenie.
Już na jego wysokości zaczynały się żywopłoty. Jeśli przebiegły dziecięcy umysł już tu zaczynał planować genialną zabawę, ręce od razu szły w ruch. Przez 200 metrów, z drobnymi przerwami, zbierałem i gubiłem małe zielone listeczki. Pełne garście z trudem mogły je pomieścić, ale cel był szlachetny. Zakupy.
Gdzieś przy końcu zielonego ogrodzenia stał kiosk. Cała zielenina lądowała na ladzie, a ja zachwycony genialnym żartem wołałem "poproszę gumę do żucia", albo "gazetę", albo "transformersa", bo takim byłem właśnie świadomym luksusów świata dzieciakiem.

Kiosk już zamknęli. Czasem nachodzi mnie jeszcze ochota na takie zakupy.

środa, 16 lutego 2011

Jak dziecko

Przedszkole. Chyba jedyny czas, z którego wspomnienia można opowiadać z lekkim spokojem, że nie będą wykorzystane przeciwko nam. A jeśli nawet - to tylko przedszkole.

Chodziliśmy na spacery. W końcu była wiosna albo jeszcze panowała jesień. Trasy były dwie. Zawsze przez tylną furtkę, przez ogród zawalony zjeżdżalniami, huśtawkami i piaskownicami. Potem rozstaje - prawo albo lewo. 500 metrów spaceru, który cieszył wszystkich. Inna sprawa, że przedszkolacy poruszają się tempem walca drogowego.
Ta droga wiodła w lewo, między blokiem a boiskiem. Wielkie boisko asfaltowe, na którym zdobywałem piłkarskie umiejętności. Gdzieś tak w wieku 20 lat. Ważniejszy był jednak blok. Długi, czteropiętrowy, z numerem 6. W okolicach jego środka, na trzecim piętrze, był balkon. Na balkonie szafka. Przypuszczam, że jeszcze kilka balkonów na osiedlu miało takie mebelki, ale ten był szczególny. Nie wiedzieć czemu, kiedy tylko zbliżaliśmy się do długości bloku, na której się znajdował, zaczynaliśmy krzyczeć.
"Dziadziu! Dziadziu!"
Cholera wie co nas podkusiło. Kto to zaczął? Ki czort? Mieszkał tam chociaż jakiś dziadziu?
Pojęcia nie mam. Przyjęło się i trwało przez całe przedszkole.

Dziś szafki nie ma, nie ma dziadzia a dzieci już nie krzyczą. Jeszcze jeden dowód na to, że jestem członkiem specjalnego.... wyjątkowego pokolenia.

wtorek, 15 lutego 2011

Celina

Niech kobiece imię w tytule Was nie zmyli. To nie będzie post o miłości.

Celina przyjechała z Piekar Śląskich. Nie wiem jak się nazywa, nie wiem ile ma lat, nie wiem czy i gdzie teraz jest. Wiem, że odegrała swoja rolę w życiu moim i kilku osób, które miały z nią styczność w trakcie jej krótkiego pobytu w Gorlicach.

Już jako dziewczyna ze Śląska budziła w nas pewne zainteresowanie. Nie potrafię powiedzieć jak stało się, że nawiązałem z nią kontakt. Teraz mogę wyobrazić sobie siebie przechodzącego pod blokiem. Widzę blondynkę siedzącą samotnie na ławce, siadam z moją bezpośredniością jedenastolatka i zaczynam rozmowę od pytań wprost.
"Jak masz na imię? Mieszkasz tu? Skąd jesteś? Do kiedy będziesz?", i tak dalej i tak dalej.
 Blondynka siedzi znudzona, odpowiada znudzona ale lekko rada, że ktoś w tej dziurze się do niej w końcu odezwał. Krok po kroku poznaje kilkoro znajomych z osiedla i zaczyna działać.

Paliła papierosy. Dziwne, miała chyba 14 lat. Zaszokowani wypytywalismy czy pali "tak normalnie też"? Jak to jest, skąd bierze papierosy. Starsza siostra koleżanki wzięła macha. Zawiązała się przyjaźń skuta tajemnicą między naszym i jej miastem. Nikt nie jest w stanie powiedzieć ilu ludzi ściagnęła wtedy na drogę do zatracenia, ilu palaczy zawdzięcza jej swój dłuższy niż zwykle staż.

Miała swoja rolę - rolę Celiny - i spełniła się w niej doskonale. Jest jednym z ludzi, którzy zostają. Gdzieś w środku, w przyzwyczajeniach tak starych, że uznajemy je za swoje.

piątek, 11 lutego 2011

dobre dni, kiepskie refleksje, mało nadziei w rockowaniach

To był dobry dzień.
Dobry dzień zaczął się bez śniadania. Kawą w mieście. Książką.

Ale za to jaką! "Rock - Mann", świetna autobiografia Wojciecha Manna, kapitalny obraz muzyki tamtych lat.
Jakoś w mojej polskiej naturze leży, żeby pomyśleć:
"Kiedyś to było tak dobrze. Czemu teraz tak nie ma?"

Bo i faktycznie dobrze nie jest. Mann miał szczęście chodzić na koncerty Animalsów, Stonesów i wielkich jazzmanów u szczytu ich popularności. Jego młodość przypadała na okres wielkich rewolucji muzycznych. Rock and roll wkraczał w komunistyczną rzeczywistość kraju. Za muzyką szło coś, czego teraz trzeba mocno się domyślać.

Pod tym względem jesteśmy jak biedni krewni liczący na spadek. I tym musimy się zadowolić.
Żyje jeszcze dziadek Santana, reszta dziadków wolała wycofać się zanim wnuki zaczną zadawać wkurzjące pytania. Dziadek Jimmy i babcia Karen, razem z dziadkiem Jimem i babcią Janis wciągają chmurki nosem.
Nam została scheda po nich, którą i tak powoli zaczynają bezcześcić ludzie w stylu DJ-a Fajne Loki na Nogach albo DJ-a ex3m dream.

Kiedy zaczniemy budować swoje drewniane domy?
Aż tak kiepsko będzie?

Jeśli kiedyś będę chciał pisać o mojej młodości, wstyd mi będzie powiedzieć, że czytałem o tym, czy Britney miała czy nie miała sztucznych piersi (do tej pory wierzę, że są naturalne). Nie chcę mówić, że jako jeden z niewielu potrafiłem bez błędów zrozumieć tekst "get down" Backstreet Boysów.

Początek lat 90 uciekł kiedy byłem jeszcze zbyt głupi by docenić to, co mi się podobało. Przebudzenie w polskim rocku wygląda w tej chwili jak nagły kaprys, który już się nie powtórzy.
Wszyscy kochaja wszystkich, jest lalala pięknie i słońce, padają miliony gwiazd.

To był dobry dzień.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Wujek Kuba

   Jedną z jego charakterystycznych cech jest, że na imię ma tak na prawdę Antoni. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak się do niego zwracał. Co więcej, do dwunastego roku życia nie wiedziałem o istnieniu tego "właściwego" imienia.
   Dziś, do autobusu, pod Bagatelą, wsiadło dwóch starszych panów, z których jeden w każdym słowie i geście przypominał mi wujka. Sposób mówienia i profil, serdeczny śmiech. Wszystko to nasunęło mi myśl, żeby wspomnieć go w tym wpisie.
   Wujek to osoba, której nie można pomylić z żadną inną. Jest kilka rzeczy, które zebrane do kupy stanowią jego skrócony opis. Oto one:
- pies
- piwo
- "kruca fuks"
- śmiech
   Co do psa, pierwszym, jakiego pamiętam, mniej więcej w pełni świadomie, był Kaprys. Wujek zawsze mówił o nim z dumą, nawet, kiedy ten wędrował już po innych łąkach niż te nasze ziemskie. Rudy sterczący ogon, lekko podwinięty. Potem Filek (jeśli dobrze pamiętam), Koko no i Koko 2. Wcześniej, w okresie sprzed mojej pamięci, było ich jeszcze kilka, na jednym nawet jeździłem jak na koniu.
   Piwo. O zgrozo! Muszę przyznać się do rzeczy, do której przyznawanie się przychodzi mi z każdym kuflem coraz ciężej. Kiedyś, jeszcze w podstawówce, spędzałem wakacje u bohatera tego posta. Jednego wieczoru na ławeczce, z piwkiem i psem, wujek zawołał mnie, kazał przynieść kubek. Czułem, że to ten wielki moment, kiedy mam stać się mężczyzną. Tak jak myślałem, piwo poleciało z butelki do kubka. Ze strachem w oczach odsunąłem naczynie. Odrobina piwa wylała się na beton...

Powiedziałem, że to alkohol, a ja alkoholu nie wypiję. I tak też zostało. Do czasu oczywiście.

   "Kruca fuks" jest właściwie wyrażeniem uniwersalnym. Wtrąca je w dowolnym momencie dla podkreślenia wagi tego, co mówi. Potrafi nadać temu taki wydźwięk, że wszyscy, choćby poruszali najistotniejsze tematy, milkną i odwracają się w jego stronę.
   Śmiech. Mogę powiedzieć, że to on długo wyznaczał wzorce żartu w moim dzieciństwie. W jego towarzystwie nie przeszło, że ktoś idzie do cioci Wisi. Od razu był wypytywany, co cioci wisi. Do tej pory uwielbia rodzinne anegdoty i nie daruje sobie, żeby w największym gronie i w czasie najważniejszych wydarzeń, nie wspomnieć jak to wpadłem na choinkę przeskakując barierkę na tarasie jego domu. "Taki byłeś wtedy splytny!"
   Myślę, że najbardziej będę mu wdzięczny właśnie za to. Za ten śmiech, dystans, też do mnie samego. 

I jak... Czujecie się już trochę częścią mojej rodziny?

niedziela, 6 lutego 2011

Duchy przeszłości

Czasem, najczęściej oglądając filmy o ludziach nawiedzanych przez duchy przeszłości, zastanawiam się, kiedy zasłużę na swoje. Kiedy przyjdzie czas, że nawiedzi mnie ktoś lub coś. Przypomnę sobie z rozrzewnieniem, jak z tym lub tamtym kopałem pilkę, z ta lub tamtą całowałem się za garażami. Nadejdzie dobry wujek, pogłaszcze, przyniesie łuk zrobiony ze starego sznurka i każe strzelać. I wszystko to nabierze znaczenia. Jak w familijnym filmie. Będzie grubasek, który przełamie stereotypy, cwaniak, który okaże się świetnym przyjacielem, buntownik, który zjednoczy grupę i nieudacznik, który na końcu zostanie bohaterem.
Czy to jest naturalna kolej rzeczy? Kiedy przestaje się myśleć, że jest się nieśmiertelnym, zaczyna się postrzegać samego siebie jako starego? 26 lat za pasem, o matko, to może zacznę już pisać testament...
Paranoja, ze skrajności w skrajność. A gdzie tu czas na budyń czekoladowy?

piątek, 4 lutego 2011

Każdego dnia budzę się szczęśliwy, że urodziłem się mężczyzną

Taka refleksja naszła mnie dziś w przymierzalni jednego ze sklepów ubraniowych. Najspokojniej w świecie mierzyłem sobie spodnie. Trzecia para jaką miałem w rękach, dwie poprzednie były po prostu za małe.
Odglosy zza drewnianej ścianki uświadamiały mnie, że w kabinie obok są dwie osoby. Po głosach mogłem stwierdzić, że była to para (Zauważam - po głosach, nie po ODGŁOSACH).
Chłopak chyba przymierzał koszulę. Co jakiś czas niecierpliwie rzucał do partnerki:
"No odłóż to", "i co, cały czas to będziesz trzymać?", "weź się przesuń bo nie założę".
I tak aż do momentu, kiedy najwidoczniej zdecydował się na zakup.
- No, ta jest dobra
- Ale to co, to już? - Wielki żal słychać było w głosie dziewczyny. - Dopiero w trzecim sklepie jesteśmy.
- No to co, jak ta jest dobra?
- Chodź jeszcze tam obok jest jeden.
- Ale po co? Ja chcę tą kupić.
- Odłożymy na chwilę i wrócimy.
- To po co do jeszcze jednego jak i tak tu wrócimy? - Przyznam się, że taki argument by mnie już rozbił i zgodziłbym sie na kupno bez wchodzenia dalej.
- Oj no nie rozumiesz - rzuciła towarzyszka z rezygnacją. - Chodź, schowaj ją pod inne i chodź, nikt ci nie weźmie.
No i cóż biedny chłopak miał zrobić, skoro ani uporem ani logicznym dociekaniem nie uzyskał nic? Poszedł biedny ze zwieszoną głową. Obserwowałem go stojąc w kolejce z trzecią para spodni, która obejrzałem i przymierzyłem, w pierwszym sklepie, do którego dziś wszedłem.

Bohaterowie dzieciństwa

Spędzałem z nimi całe popołudnia po przyjściu ze szkoły. Wiedziałem na pamięć gdzie i kogo mogę w danym czasie spotkać. Było kilka rodzin, których członków wymieniałem z imienia i nazwiska w środku nocy. Tylu twardych ludzi, którzy latali, biegali, skakali i pływali, a ja razem z nimi.

Bill Cosby Show
Pełna chata
Airwolf
Drużyna A
McGyver
Grom w raju
Żar tropików
Przystanek Alaska
Nieustraszony
M.A.S.H.
Słoneczny patrol
Beverly Hill 90 210
Detektyw w sutannie
Policjanci z Miami
Na wariackich papierach
Gliniarz i prokurator
Dempsey i Makepeace
Dynastia

Lista mogłaby być o wiele dłuższa gdyby i pamięć była o wiele lepsza.
Dzięki Wam!

czwartek, 3 lutego 2011

Dom

Pierwsze dni w Krakowie zaczynały się zawsze tak samo. Rzut okiem za okno, szaro. Pierwsze kroki do lodówki, pusto. Jeszcze bez komputera, jeszcze bez Internetu. Nic nie migało, trzeba było więc zadowolić się tą szarością.
Wtedy najbardziej miałem ochotę uciec z powrotem. Wbrew temu zostawałem jak najdłużej. Żeby pokonać tę chęć, nauczyć się życia w innych, nowych miejscach i z innymi, nowymi ludźmi.
Mimo wszystko dzień za dniem po głowie chodziły mi myśli takie, jak te, które mam słuchając tej piosenki.

HOME
http://www.youtube.com/watch?v=rjFaenf1T-Y

W odwiedzinach

Jakoś tak jest, że ludzie przychodzą do ludzi. Przychodzą i czują się zobowiązani ich zabawiać, szokować. Chcą być jak telewizja.

Pewna znajoma mojej cioci przychodziła do niej kiedyś dość często. Za każdym razem opowiadała rewelacje z osiedla a potem nastawały te doskwierające chwile milczenia. Siedziałem wtedy i przysłuchiwałem się. Jednym uchem teleekspresowi, panoramie i wiadomościom, drugim sąsiadce.

Słuchałem tyle z przerażeniem co z niemałą fascynacją.
Otóż, tak kobieta, z nosem w kształcie dupy, lubiła opowiadać o śmierci. Nigdy nie była to śmierć "normalna", na tyle na ile może to być w tych kategoriach rozpatrywane. Zawsze przy okazji działo sie coś niezwykłego. Nigdy nie zapomnę opowieści o pewnym niezwykle dobrym mężczyźnie, który umierał w swoim domu, w łóżku. Nad głową w donicach posadzone miał kwiaty. Kochał je, kochal ludzi, kochał zwierzęta. Tak to zapamietałem. W momencie, kiedy umierał, wszystkie kwiaty w domu zwiędły. Jakby umarły razem z nim.
Nie muszę Wam chyba tłumaczyć jakie wrażenie opowieść wywarła na dziesięcioletniej sierocie?




Przychodząc do Was w odwiedziny będę opowiadał. Nie wiem czy o smierci. Nie wiem czy o kwiatach i dobrych ludziach. Nie będę telewizją bo daleko mi do spełniania jej szlachetnej misji. Ale tak do mnie jak i do niej potrzebna Wam będzie cierpliwość.