Przedszkole. Chyba jedyny czas, z którego wspomnienia można opowiadać z lekkim spokojem, że nie będą wykorzystane przeciwko nam. A jeśli nawet - to tylko przedszkole.
Chodziliśmy na spacery. W końcu była wiosna albo jeszcze panowała jesień. Trasy były dwie. Zawsze przez tylną furtkę, przez ogród zawalony zjeżdżalniami, huśtawkami i piaskownicami. Potem rozstaje - prawo albo lewo. 500 metrów spaceru, który cieszył wszystkich. Inna sprawa, że przedszkolacy poruszają się tempem walca drogowego.
Ta droga wiodła w lewo, między blokiem a boiskiem. Wielkie boisko asfaltowe, na którym zdobywałem piłkarskie umiejętności. Gdzieś tak w wieku 20 lat. Ważniejszy był jednak blok. Długi, czteropiętrowy, z numerem 6. W okolicach jego środka, na trzecim piętrze, był balkon. Na balkonie szafka. Przypuszczam, że jeszcze kilka balkonów na osiedlu miało takie mebelki, ale ten był szczególny. Nie wiedzieć czemu, kiedy tylko zbliżaliśmy się do długości bloku, na której się znajdował, zaczynaliśmy krzyczeć.
"Dziadziu! Dziadziu!"
Cholera wie co nas podkusiło. Kto to zaczął? Ki czort? Mieszkał tam chociaż jakiś dziadziu?
Pojęcia nie mam. Przyjęło się i trwało przez całe przedszkole.
Dziś szafki nie ma, nie ma dziadzia a dzieci już nie krzyczą. Jeszcze jeden dowód na to, że jestem członkiem specjalnego.... wyjątkowego pokolenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz