wtorek, 26 lutego 2013

NIИ

Jak można wyobrazić sobie dobre industrialne granie oderwane od osoby Trenta Reznora i zespołu Nine Inch Nails? No nie można! Nie potrafił też tego zrobić sam Reznor, więc postanowił wyskoczyć z garniturka i chwycić za instrument. Już na te wakacje zapowiadany jest wielki powrót. I to w jakim składzie!

Oprócz znanych z poprzedniego wcielenia NIN Alessandro Cortiniego i Ilana Rubina, w obecnym składzie same gwiazdy. Będzie to Eric Avery z Jane's Addiction, Adrian Belew z King Crimson i Josh Eustis z Telefon Tel Aviv.

Przypomnę krótko, że kapela ,o której dziś mowa, rozpoczynała działanie w roku 1988. Jedynym spoiwem łączącym ten byt jest właściwie tylko Trent. Dlatego też mowa o "zespole" czy "kapeli" to sformułowania dość ryzykowne. Faktycznie jest tak, że to założyciel nagrywa nowe utwory, po czym zwołuje muzyków mających towarzyszyć mu w koncercie ze świeżym materiałem.

W ten sposób powstało już osiem studyjnych albumów:

1989 - Pretty Hate Machine
1992 - Broken EP
1994 - The Downward Spiral
1999 - The Fragile
2005 - With Teeth
2007 - Year Zero
2008 - Ghosts I-IV
2008 - The Slip

NIN to też muzyka filmowa i muzyka do gier komputerowych, jako choćby najsłynniejsza do kolejnej odsłony serii "Quake".


poniedziałek, 25 lutego 2013

Ogłoszenia parafialne - powroty czy potwory?

Dziś kilka świeżych jak ryba w markecie wieści. Media huczą od zjednoczeń, od rozpadów, od kłótni (do Dave'a Lombardo dołączył basista Machine Head - Adam Duce), od zapowiedzi, które tak szczerze to nic nie mówią (mój faworyt - Depeche Mode z wypowiedzią o tym, że już myślą o nowym albumie, o tym, czy będzie, nie o tym jaki ale raczej o tym, że trzeba zmienić podejście).

Elton John

A tu dookoła tak pięknie wszyscy się reklamują. Zacznijmy od Eltona Johna. We wrześniu będziemy mogli posłuchać "The Diving Board". Trzydzieste już wydawnictwo pianisty i wokalisty, niekwestionowanego klasyka rocka, to efekt współpracy z Berniem Taupinem. 13 Utworów mocno opierać będzie się na fortepianie. Poprzedni album nagrany w duecie z Leonem Russellem był (moim skromnym zdaniem) pokazem świeżości podejścia starzejącego się muzyka. Poniżej link, który przypomni Wam jedną z ciekawszych kompozycji, której fragmenty mogliście usłyszeć w "Ghetto Gospel" Tupaca.


Carlos Santana

Inny klasyk, tym razem gitarowy, zapowiada powrót do korzeni. Konkretnie zjednoczenie ze starym zespołem ogłosił Carlos Santana. Smaku ich muzyki będziemy mogli posmakować w sierpniu podczas festiwalu Legendy Rocka w Dolinie Charlotty. Trzeba jeszcze przekonać Grega Roliego i żyjąca część składu zebrana w komplecie. A zatem na jednej scenie wystapią Neal Schon, Mike Carabello, Michael Schrieve i mistrz we własnej osobie. W 2000 roku odszedł David Brown. Cierpliwość przyda się, gdyż panowie na nagranie materiału dali sobie jeszcze ponad dwanaście miesięcy.

źródło - http://www.lastfm.pl/music/Carlos+Santana/+images/488558

Queensrÿche

Nieco mocniejsze wejście gwarantują panowie z amerykańskiej grupy heavy metalowej Queensrÿche. Niemal dwa lata temu ugościli nas na swoim longplayu "Dedicated To Chaos", teraz zaś, z Toddem La Torre przy mikrofonie, uchylają rąbka tajemnicy udostępniając kawalątek nowego dzieła. TUTAJ posłuchać można niewielkiego gryza tej smakowitości. Ciekawe jak zabrzmi całość - przystawka kusi przywodząc na myśl dobre czasy!

Rob Zombie

Odkąd nasz Rob zerwał na dobre z filmową serią "Halloween", ma nieco więcej czasu dla swoich pociech, czyli nas - fanów. To, że panu się nudzi i zaczyna wsiąkać w klimaty hipsterskie widać po długości tytułu ostatniej piosenki. "Dead City Radio And The New Gods Of Super Town" to zapowiedź Albumu "Venomus Rat Regeneration Vendor". Pozycja ta powinna zagościć na sklepowych regałach i w naszych kolekcjach 23 kwietnia (swoją drogą mam pewne obawy, czy Zombie nie zmieni nazwy solowego projektu na Rob Is Here And Took His Way To Say Hello Like A Zombie).

Posłuchajcie jak rockowo brzmi teraz kultowy muzyk i reżyser.

The Stubs

No i na koniec patriotyczny akcent - warszawska grupa The Stubs. Datą premiery ubiegną twórcę, o którym mówiłem przed momentem. Już 10 kwietnia "Second Suicide" może zasilić płytoteki polskich melomanów. Póki co "Nation Of Losers" daje przedsmak rockandrollowej uczty (biesiady?). Właśnie taki swojski i zdystansowany repertuar to coś, do czego Stubsi nas przyzwyczaili. W ubiegłym roku usłyszeliśmy "Rudy's Blue Boogie" a teraz będziemy mieli całą płytę z 12 numerami. Kupcie i udowodnijcie naszym grajkom, że nie mają racji mówiąc, jakoby ludzie nad Wisłą nie słuchali rock and rolla i nie mieli dystansu do siebie.

niedziela, 24 lutego 2013

Nic nie może przecież wiecznie trwać - czyli kto z kim pracuje a kto z kim już nie

Slayer

Ostatnimi czasy modne stały się zjednoczenia. Ot choćby Blach Sabbath czy Soundgarden. Ku chwale muzyki albo po prostu ku pieniądzom. Na drugim jednak biegunie są rozstania.
I tu ostatnio dość głośno było o Slayerze, a konkretnie o perkusiście. Dave Lombardo żalił się w prasie (a może chwalił?), że dokładnie obliczył przychody zespołu z poprzedniego roku i wyszło na to, że do kieszeni jego i kolegów z ekipy trafiło zaledwie 10% tej sumy, reszta zaś szła na wiecznie głodne konta managerów. Rozgoryczenie było wielkie (co dziwne, tylko u niego, reszta panów metalowców milczała) i, ostatecznie, po drobnych wymianach argumentów, bębniarz został poinformowany, że do Australii na koncerty już nie pojedzie. Poszkodowany Dave poinformował prasę, telewizję, radio, Internet, pocztę pantoflową, głuchy telefon i Papieża. Rozdmuchał sprawę i czekał na efekt.

Wszyscy nagle puścili w niepamięć siedem albumów nagranych wspólnie, litry potu wylane na trasie, galony wypitego alkoholu i kilometry wciągniętego cracku. Zaczęli kłócić się, przerzucać oskarżeniami.

Dave Lombardo matactwom managerow mowi stanowcze "nie!"
źródło - http://www.metalinjection.net/tag/dave-lombardo

W niedawnym wywiadzie, pozostali członkowie Slayera zripostowali mówiąc, że do Australii leci z nimi Jon Dette. Co do samych wywodów Lombardo, zdecydowanie się od nich odcięli i całą winą obarczyli prawdopodobnie byłego perkusistę. Stwierdzili, że na tydzień przed wylotem na najbliższe występy przedstawił on szalone wymagania finansowe, całkiem inne od tych, na które zgodził się niedawno podpisując kontrakt. Potem pomydlili oczy fanom dziękując im za wsparcie i licząc na pozytywne zakońćzenie sprawy. Czy tak skończy się ich współpraca? Wczoraj wieczorem zagrali w Brisbane - już z Dette.

Jon Dette - na stałe czy na krótko?
źródło - http://loudwire.com/fill-in-drummer-jon-dette-on-current-slayer-gig-well-see-what-the-future-brings/

Piersi

Nie ta dawno rozstania miały miejsce też w naszym rynku fonograficznym. Po niemal 30 latach wspólnego grania, Paweł Kukiz opuścił Piersi. Piękna historia rozpoczęła się w 1984 roku w Jarocinie, kiedy to Kukiz i Rafał "Jezioro" Jezierski znaleźli tomik wierszy socrealistycznych i postanowili napisać do nich muzykę. Paweł "Giorgio" był wtedy członkiem zespołu Aya RL. Do roku 1994 wszystko było pięknie, choć po tym okresie pojawiła się mała skaza. Frontman zażyczył sobie wyodrębnienia nazwiska z nazwy i tak kolejne płyty podpisywane były "Paweł Kukiz i Piersi". Taki stan rzeczy utrzymywał się do 2007 roku. Ostatni wspólny krążek to "Piracka Płyta".

Także w roku 1994 ukazała się składanka coverów nagranych z udziałem znanych z polskiej sceny muzycznej "Piersi i przyjaciele". Teraz, po niemal 20 latach, band szykuje się do drugiej odsłony tego projektu. Na wokalu jakoś radzi sobie Marek "Mały" Kryjom, ale to już nie jest kapela Kukiza, kontrowersyjna i zadziorna w każdym aspekcie. Na nowym krążku wystąpić mają bracia Golec, "Lipa" oraz "Dżej Dżej" (Big Cyc).

Paweł natomiast poświęca się karierze solowej, upatriotycznianiu młodych i upolitycznianiu swojego wizerunku. Życzę mu powodzenia, gdyby kiedyś zechciał kandydować na prezydenta z ramienia jakiejś ultra radykalnej prawicowej partii.

No i po wielkiej miłości
źródło - http://www.moklegionowo.pl/index.php?id=aktualnosci&baseoglo=178&client=

piątek, 22 lutego 2013

Rozstania i powroty - (nie)krótka historia the Cranberries

Tak już mam, że niektóre albumy urzekają mnie jeszcze przed ich przesłuchaniem. Dość to ryzykowne, ale często się opłaca. Nastawiam się dobrze, nastrajam odpowiednio i przygotowuję właściwie do ich przyjęcia. Tak było dokładnie rok temu. Wtedy na świat przyszła Róża. Mały i krągły owoc miłości Dolores i kilku panów. Płyta "Roses" kończy dziś roczek i to skłoniło mnie do poświęcenia dzisiejszego wpisu tym, którzy są za nią odpowiedzialni. Zespołowi The Cranberries.

Ich historia jest jak audycje w Radio Wolna Europa. Zjawiskowa, poruszająca ale też przerywana. A wszystko zaczęło się w 1989 roku w niespokojnej Irlandii, w mieście Limerick. Tam właśnie bracia Noel i Mike Hogan, wraz z Fergalem Lawlerem, postanowili dać początek ekipie nazywanej najpierw "The Cranberry Saw Us". Zabieg był taki, by brzmiało niepokojąco, że niby wszyscy jesteśmy obserwowani przez olbrzymią żurawinę, ale też przewrotnie, jako żurawinowy sos (the cranberry sauce). Przez chwilę mikrofon dzierżył Niall Quinn. Lubił śpiewać o tym jak to jego babcia utopiła się w fontannie w Lourdes czy o swoich fantazjach o byciu zrzuconym z ogromnych schodów niczym połowa kobiet grających w "Dynastii".
Klimat chyba nie odpowiadał reszcie, kiedy zatem ów nietypowy frontman odszedł, bez żalu rozpoczęły się przesłuchania. Właściwie w momencie, kiedy do pokoju castingowego weszła Dolores O'Riordan, reszta chętnych mogła ładnie się ubrać i sobie pójść być piosenkarzami i piosenkarkami gdzie indziej. Unikalna barwa jej głosu do dziś zdumiewa i nie ma sobie równych. Oprócz wokalu, dziewczyna sprawdziła się świetnie jako autorka tekstów. Pierwszym jej zadaniem miało być napisanie słów do demówki, którą dostała od nowych kolegów. Już następnego dnia przyniosła i podała na srebrnej tacy "Linger".


Jak na debiutantkę, dość skutecznie opuściła tym szczęki reszcie kapeli. Nie mieli wyboru, z taką frontmanką musieli przejść do historii. Wszyscy byli jeszcze nastolatkami więc mieli na to dość czasu. Rozpoczęli od badania rynku. Lokalnie wypuścili swoje demo i patrzyli co ludzie na to. A ludzie - pokochali nowe zjawisko w swojej okolicy. Potem demo trafiło do wytwórni. Ich właściciele zaczęli bić bić o to, by wziąć pod swoje skrzydła rodzącą się gwiazdę. Ostatecznie The Cranberries z już skróconą nazwą, trafili do Island Records, ówczesnego opiekuna U2. I tu już zgrzytnęło. Do rozpadu grupy omal nie doprowadził już na starcie Pearse Gilmore, menedżer. Potajemnie podpisywał kontrakty i szukał tylko sposobności by szybko wzbogacić się na nieobeznanych w temacie dzieciakach. Tarcia w zespole poszły mu jednak w pięty i stracił swoją ciepłą posadkę.

Wiosna 1993 to debiutancka płyta "Everybody Else Is Doing It, So Why Can't We?".  Promocja oparta na singlach "Dreams" i wspomnianym już "Linger" połączona z trasą z innymi zespołami po USA (gdzie żurawinki przyjmowano często lepiej niż gwiazdy wieczoru) sprawiły, że album trafił w końcu na pierwsze miejsce list przebojów na Wyspach Brytyjskich. Debiut - marzenie.

Już jesienią roku kolejnego świat zawrzał. "No Need To Argue" i fenomenalny "Zombie" na dobre wyryły Irlandczykom złotymi literami tablicę honorową w historii rocka. Siedmiokrotna platyna w Stanach, platyna w Kanadzie, Szwajcarii i kilka koncertów w serii "MTV Unplugged" to efekt rozbłysku geniuszu.

źródło - http://www.indiwall.com/wallpaper/the-cranberries-zombie-wallpaper-jxhy/

Blask jednak przygasł wraz z kolejnym krążkiem. "To The Faithful Departed" zostało nagrane przy współpracy z Brucem Fairbairnem, współpracujcym na przykład z Bon Jovim i Aerosmith. Połączenie hamerykańskiej pomysłowości z irlandzką zadziornością efekt przyniosło mizerny. Coś jednak ze świeżości zostało, bo ostatecznie byle grajki nie są w stanie stworzyć czegoś równie pięknego jak "When You're Gone".


Pojawiło się malutkie pękniecie, które w efekcie wzbudziło plotki. Mocna pozycja Dolores sugerowała, że opuści skład by solowo podbijać świat. Tak ostatecznie się nie stało, ale The Cranberries w roku 1996 mimo wszystko zdecydowali się zawiesić działalność. Wrócili jednak do siebie dość szybko i w 1999 roku wydali "Bury The Hatchet", czwarty album w karierze. Mroczne klimaty "Promisses" i "Animal Instinct" przeplatały się z melancholijnymi i przyjemnymi "Just My Imagination" czy "You & Me".

Najsłabiej w dyskografii wypadł "Wake Up And Smell The Coffe". O singlu "Analyse" już nikt nie pamięta, "Time Is Ticking Out" kojarzą tylko smakosze a samo "This Is The Day" to za mało by sprzedać całe wydawnictwo.


Dziwnie skomponowana płyta z drogimi teledyskami i odcinanie kuponów. Najczęściej takie właśnie zarzuty padały pod adresem grupy. Mimo nadstawiania drugiego policzka, towarzystwo powiedziało "dość" w roku 2004. O'Riordan nagrywała odtąd solowo do filmów (np "Pasja", gdzie zaśpiewała "Ave Maria") a Noel Hogan powołał projekt Arkitekt.

Przerwa trwała do roku 2009. Wtedy to, wiedzeni miłością do siebie nawzajem i do muzyki w ogóle, muzycy zjednoczyli się raz jeszcze. Owocem tego pojednania stał się krążek "Roses", którego rocznicę dziś świętujemy. Po koncertach w USA i w Europie The Cranberries weszli do studia, nagrali 15 kawałków i 11 z nich umieścili na CD. Powrót do brzmienia z początków kariery i świeże podejście do samych siebie sprawiło, że promujące wydawnictwo "Show Me" zmiotło z nóg (przynajmniej mnie) i pokazało, że wyspiarze nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Oby tych słów było jeszcze sporo w ich tajemniczym pudełku z pomysłami.

źródło - http://www.omidgolbasi.com/reviews/


środa, 20 lutego 2013

Głos pokolenia - Kurt Cobain dziś kończyłby 46 lat

20 lutego 1967 roku, w Aberdeen w stanie Waszyngton na świat przyszedł chłopiec. Rozpoczął swoje krótkie i efektowne życie zwyczajnie, jak cała reszta dzieci. Od płaczu i sikania gdzie popadnie. Kurt Cobain urodził się z jeszcze drugim imieniem - Donald, po ojcu - mechaniku samochodowym, to jednak, w miarę życia, zatarł niemal całkowicie. Matka - Wendy - była niańką.
Tym dwojgu prawdopodobnie należy bić ukłony za muzyczną edukację malca. Od najmłodszych lat dawkowali mu klasykę rock and rolla. The Beatles czy The Monkees. Zwłaszcza czwórka z Liverpoolu odcisnęła piętno na późniejszym brzmieniu kompozycji Cobaina. Lata młodzieńcze to fascynacja mocniejszymi odmianami rocka: Kiss, Black Sabbath, Sex Pistols.
Gdzieś w tym okresie pojawiło się w naszym bohaterze pragnienie zostania kimś na kształt Ozzy'ego czy Johnny'ego Rottena. Nie wiedział jednak, że zaprowadzi go to bardziej drogą Sida Viciousa. Najpierw, w 1985 roku powstało Fecal Matter, by dwa lata później ustąpić miejsca Nirvanie, stworzonej wraz z Kristem Novoselicem. Grunge eksplodował dzięki wielkiemu talentowi Kurta. Skład uformował się po dołączeniu Dave'a Grohla. Rozpoczęła się bajka. Koncerty, płyty, występy. Jednak to, co dla nas może być snem na jawie, dla Cobaina było koszmarem i horrorem. Nie mógł poradzić sobie z narastającą presją i ogromną popularnością swojej formacji. Uciekał więc w świat narkotyków.
Wydawać by się mogło, że wybawieniem będzie dla niego miłość, jednak i tu gwiazdor nie miał szczęścia. Intensywny ale też burzliwy związek z Courtney Love przyniósł mu ukochaną córeczkę a przy okazji wiele bólu, kłótni, niepewności i nieprzyjemnych sytuacji z fanami i dziennikarzami chcącymi oczernić wybrankę w oczach zagubionego piosenkarza.
Problemy ciągnęły się długo, Kurt nie mógł poradzić sobie z natłokiem rzeczy, którym musiał stawiać czoło. Uzależnienie wciągało go i niszczyło. W 1994 roku, po zakończonym tournée europejskim udał się na odwyk. Walkę przegrał ostatecznie uciekając do domu w Seattle, gdzie 5 kwietnia popełnił samobójstwo.
Cały czas mnożą się teorie, czy to może Courtney namawiała go do tego kroku, może wywierała na nim presję, może zapłaciła mordercy...
Prawda jest taka, że Kurt był odbiciem problemów swojego pokolenia. Zagubiony młody człowiek (w wieku, w którym ja jestem w tej chwili), postawiony samotnie naprzeciw wielkiego świata. Przypuszczalnie nikt nie poznał go na tyle, by potrafić powiedzieć co w nim siedziało. Był inny i wyjątkowy. Zapraszam Was do obejrzenia małej galerii poświęconej właśnie temu nieodgadnionemu i skomplikowanemu facetowi.




wtorek, 19 lutego 2013

Recenzja - Rusty Cage "Drugs for your broken heart"

Dziś na warsztat blogowy trafia polska (a konkretniej krakowska) kapela Rusty Cage. Okazja jest nie byle jaka, bo wydanie drugiego krążka, zatytułowanego "Drugs for your broken heart". Panowie grają wspólnie, choć nie od początku w pełnym składzie, od roku 2007. Założycielami grupy są Arkadiusz Żurecki (gitara), Arkadiusz Kołodziej (perkusja) i Paweł Badziński (gitara). Wkrótce do składu dołączył tajemniczy Basik ( i tu niespodzianka - bas). Pierwsze lata działalności stały pod znakiem warsztatu. Doskonalenia go i prób wykreowania własnego brzmienia. Świadomi tego, że instrumentalne zespoły nie często osiągają status gwiazdy, Rusty Cage rozpoczęli poszukiwania dobrego rockowego głosu. Kandydaci pchali się drzwiami i oknami, jednak żaden z nich nie mógł wejść harmonijnie w wykreowany już, indywidualny ton formacji. Love story "zespół - wokalista" wydawała się wtedy rozciągniętą w nieskończoność epopeją. W końcu, w roku 2011, Arkadiusz Żurecki podjął rękawicę rzuconą przez rynek muzyczny i rozpoczął starania o to, by w końcu skomponować a następnie nagrać pierwszy album. Próby i rejestracje materiału rozpoczęły się i, prawie jak grom z nieba, w środek całego zamieszania wpadł Greg Toma. Z właściwym sobie luzem zaproponował swe wokalne usługi i tak już zostało.

Efektem wytężonej pracy był upragniony krążek "Let the rifle fire". Znalazło się na nim osiem energetycznych, pełnych mocnych brzmień kawałków. Szybko doceniono go w środowisku, a sama grupa znalazła uznanie publiki i krytyki. Zauroczony Piotr Rogucki z zespołu Coma zaproponował im nawet wspólne koncertowanie.

Osobiście z twórczością RC zetknąłem się pierwszy raz już pracując w radio. W miarę poznawania pierwszej płyty rósł mój apetyt na jeszcze. Były koncerty, zarówno akustyczne, jak choćby jesienny występ w jednym z krakowskich pubów, jak i te "podpięte" (sic!). Nienasycony głód dobrej muzyki made in poland w końcu wydawał się nieco słabnąć.

Dziś z pełną satysfakcją ogłosić mogę koniec postu, bo panowie wkroczyli na rynek z drugim albumem. Tym razem serwują 11 utworów w całkiem miłej formie. W gruncie rzeczy można by podzielić zgłębianie płyty na dwie płaszczyzny.

Jeszcze dziewicza, jeszcze nie rozpakowana


Nie będąc znawcą muzyki od strony technicznej , pierwsze przesłuchanie zawsze odbywam na otwartym serduchu. Wyłapuję najmniejsze nuty, które budzą uczucia, wspomnienia czy skojarzenia. Te pozytywne i te negatywne. Znając już niemal na wylot pierwszą odsłonę możliwości bohaterów dzisiejszego wpisu, słuchałem uważnie jak też zacznie się ich prezentacja numer dwa. Początkowe rytmy wprawiły mnie w lekkie zakłopotanie. "Drugs..." zaczynają się od kompozycji "Hit & run". Podobnie jak w większości numerów, autorstwem obciążeni są Arkadiusz Żurecki i Greg Toma. Moje osłupienie wiązało się z tym, iż do końca nie wiedziałem jak zaklasyfikować to, czego słuchałem. Kawałek nieco odstawał od moich oczekiwań ale też od doświadczeń. Mocno grane ale lekko brzmiące rockowe szaleństwo. Przechodząc dalej wciąż głowiłem się jak pasuje do reszty. Z rozmowy z członkami grupy wiem, że ta piosenka niejako bonusem znalazła się na krążku. I to słychać. Różni się klimatem i sposobem prowadzenia wokalu. Teraz, po kilku okrążeniach playlisty wiem, że bez "Hit & run" byłoby pusto. Spełnia on właśnie taka rolę. Przeciera szlak i udrażnia słuchaczowi uszy na to, co będzie potem.

A dalej dwa utwory dające, już na początku, kulminację. "Stuck" i "White Sands" nadal toczą we mnie walkę o miano tego "ulubionego". W jednym odnalazłem historię o człowieku, którego wieczne próby i niepowodzenia łamią i zniechęcają do działania. Pozornie depresyjny tekst z przesłaniem mówiącym, że jednak nie warto zbytnio się przejmować, lepiej machnąć ręką, a może uda się zawrócić i zmienić kilka rzeczy. Druga z kompozycji to wspomnienie przyjemnych chwil, obrazy opadających promieni szczęścia i ulatniających się dobrych emocji. Żal nad zmianą, jaka zachodzi w nas z biegiem czasu i nad tym, że wszystko zostaje tylko we wspomnieniach. "Stuck" dużo zyskuje na wyważonych różnicach między refrenem i zwrotką, ale też na gitarowych przejściach między tymi częściami. "White Sands" natomiast wydaje mi się najnowocześniej zagranym numerem. Nie do końca wiem, co mam na myśli używając tego właśnie określenia, jestem jednak pewien, że to słowa jak najmocniej pozytywne i, w moim przeświadczeniu, porównujące ten utwór do muzyki, która w ostatnim czasie zrobiła na mnie największe wrażenie. Klimatyczne zawodzenie Grega, głęboki wokal na mocnym i wielowymiarowym gitarowym tle, narastające w każdej zwrotce z osobna i we wszystkich razem napięcie. To wszystko, w połączeniu z tekstem, daje razem ładunek emocji, których od bardzo dawna nie spotkałem, nie tylko u polskich, ale też zagranicznych wykonawców.

Następujący po nich "Chase The Tunder" dość ostro odcina się od dwóch poprzedników, jeśli chodzi o sposób wprowadzenia wokalu. Kontrast jest dość spory i zastanawiam się, czy umieszczenie numerów dwa i trzy właśnie pod dwójką i trójką nie zepsuło nieco odbioru całego krążka. Choć nadal zostajemy w tematach zagubienia, walki udanej i przegranej, to jednak sposób podania powoduje, że niesamowite wrażenie skumulowane do tej pory, w całości pakuje się w gitarę. Ponad tym wszystkim płynie warstwa wokalna.

I znów usprawiedliwienie takiego doboru znajdziemy dochodząc do "Golden Gold", który, na ten moment, jako jedyny doczekał się teledysku. Równie odjechany i pozytywny co "Hit & Run", wpadający pod nogę i sprawiający, że przez cztery minuty nie można utrzymać jej nieruchomo na podłożu. No i popis techniki Arka Żureckiego. Jedna z bardziej rozpoznawalnych partii instrumentalnych na "Drugs...".



"Cadilac Mountain" genialnie przenosi w klimat amerykańskiego rocka, w inspiracje towarzyszące powstawaniu tego albumu. Wydaje mi się, że rozpoczynając go od mocnej gitary a potem wracając do niej w refrenie, muzycy połączyli dwie dekady dobrej, kalifornijskiej tradycji rockowej. Tu też nachodzą mnie silne skojarzenia z pewną kapelą, a konkretnie z jej wokalistą, o tym jednak opowiem za chwilę.

Najsłabszym momentem muzycznej podróży zwanej "Rusty Cage - etap drugi" jest dla mnie "Diamonds". Jako byt oddzielny, kawałek ten bezapelacyjnie wrzuciłbym do zestawu towarzyszącego mi w chwilach dnia, kiedy to mam ochotę na dobrą muzykę. Tu jednak, przy takim sąsiedztwie, wypada dość blado.

Blado bo i konkurencja czyhająca dalej jest mocna. Tym bardziej, że "Shine On", "Pacific Breeze" i "Worn Tire Flames" pod kątem emocji i odpowiedniego ich wyrażenia są na bardzo podobnym poziomie. Większa część ładunku, jaki do mnie trafia, zawarta jest w mocnych instrumentalnych uderzeniach, w rytmicznym wyrzucaniu kolejnych wersów przez Grega, we współpracy na tych wszystkich frontach. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby dla układu krążka, gdyby "Stuck" i "White Sands" nastąpiły po "Pacific Breeze", które jest kolejnym dowodem na niezwykle rzadkie wyczucie tematu i sposobu dostarczenia go do odbiorcy. Znów mamy do czynienia ze świetnym refrenem, zwłaszcza z jego spotęgowanym powtórzeniem w końcówce numeru. Zaciskają się pięści, żeby zaraz potem powędrować do przycisku "odtwórz jeszcze raz".

I na deser perełka. Najdelikatniejszy akcent "Wave your tears goodbye". Szczere obawy wzbierają we mnie kiedy czytam tytuły zawierające takie kluczowe słowa jak "tears", "heart", "kiss". To są kotwice, które jednoznacznie w moim umyśle siedzą w szufladce z napisem "uwaga - frazesy, grozi zwrotem treści żołądkowych". Czekał mnie jednak miły zwód. Czterominutowy akt z finałem godnym rockowych klasyków.

Przez niemal całą tę muzyczną lekturę przewijały się, i przewijają nadal, skojarzenia. Myślę, że najmocniejsze piętno na tym, jak brzmi ów album, odcisnął Greg Toma. Wokalista zrobił spory krok do przodu, jeśli chodzi o wykształcenie swojego stylu. Można zarzucać, że co jakiś czas usilnie wraca do grungowych tradycji, że brzmi jak Cornell, ale to jest też część uroku, który ma ta płyta. Te właśnie nawiązania i ideały już nieco rzadko spotykane w twórczości młodych kapel spajają płytę.

Ciekawym zabiegiem jest sposób nagrywania. Panowie pracę rozpoczynają się nieco inaczej. Jakby dom budować od dachu, a nawet od komina. Najpierw tworzona jest ścieżka gitary, potem kolejne, a na to dopiero wchodzi perkusja. Ciekawie zaobserwować to można w "Stuck", gdzie gitarowe riffy chcą uciec w mocną część utworu, kiedy nagle wchodzi Arkadiusz Kołodziej i stonowaną grą łapie gitarę za kark i spokorniałą prowadzi dalej, stopniowo pozwalając jej na rozwinięcie skrzydeł.

Zespół osiąga na naszych oczach kolejny stopień wtajemniczenia. Cieszę się, że jestem świadkiem szlifowania tego talentu i pielęgnowania umiejętności, które sprawiają, że Rusty Cage wybija się z krakowskiego środowiska i jest dobrze widocznym elementem spośród około dwustu miejscowych kapel.

Moja ocena "Drugs For Your Broken Heart" jest wysoka. Mimo drobiazgów, do których się przyczepiłem, mimo narzekania na ten czy inny moment, bardzo chętnie wrócę do Rusty Cage. Jestem też pewien, że utwory, nad którymi najmocniej się rozwodziłem i rozpływałem, zagoszczą na długo w moich odtwarzaczach. Będę je rozpowszechniał wśród znajomych, którzy, podobnie jak ja, są na rockowym głodzie i szukają jakiegoś narkotyku. Na złamane serce, na skołatane nerwy albo po prostu, na zapomnienie.

Po wywiadzie - od lewej - Paweł Badziński, Tomasz Niziołek (on, czyli ja, nie jest członkiem zespołu) oraz Arkadiusz Żurecki 


poniedziałek, 18 lutego 2013

Niepublikowane Mad Season i inne nowości

Mad Season

Wczorajszym wpisem na temat grunge'u chyba wywołałem demony przeszłości. Szczególnie duch zespołu Mad Season, grupy, którą współtworzył między innymi Layne Staley z Alice in Chains. Sporym wsparciem i dobrym przyjacielem zespołu był też Mark Lanegan. Wspólnie z nieżyjącym już rockmanem wykonali choćby znakomity utwór "Long Gone Day".


Okazało się, że archiwa kapeli są bardziej zasobne niż przypuszczamy. Choć co w nich dokładnie siedzi, nie wiadomo. Dziś Mad Season poinformowali o wygrzebaniu z nich kawałka "Locomotive" właśnie z Laneganem na wokalu. Druga świetna wiadomość to taka, że już pierwszego kwietnia będzie można posłuchać utworu wprost z reedycji płyty "Above". Supergrupa planowała wydanie drugiego krążka, na który właśnie "Locomotive" miał trafić. Oby wynaleźli jeszcze kilka numerów, co nie miały jeszcze szansy nas zachwycić.

Nowego kawałka możecie posłuchać TUTAJ

Sound City Players

Drugi temat prowadzi nas do telewizji. Zmuszony jestem czekać na to, aż któreś kino w Krakowie łaskawie zagra film "Sound city" Dave'a Grohl'a, a czekanie to umilam sobie wynajdywaniem ciekawostek i nagrań z tegoż dokumentu. Okazja nadarzyła się w weekend, kiedy to w sieci pojawiło się nagranie z programu "David Letterman Late Show", na którym uwieczniono występ Sound City Players ze Stevie Nicks, wokalistki legendarnej kapeli Fletwood Mac. Jest ona jednym z gości, którzy współtworzyli film o jednym z najznakomitszych studiów nagraniowych. Możecie być pewni, że jako pierwsi dowiecie się, że film już obejrzałem.


David Bowie

Trzecia informacja znów krąży wkoło legendy. David Bowie, który niedawno rozkochał świat rockowy w swoim nowym singlu "Where Are We Now?", już zapowiada konkretną datę premiery kolejnego klipu. 26 litego ujawni nam nagranie "The Stars (Are Out Tonight)". Sądząc po pierwszej piosence, płyta "The Next Day", którą nabyć będzie można od 11 marca, będzie równie kontrowersyjna jak "hours..." promowane przez utwór "Thursday's child".

O nadchodzącym albumie, oprócz ogólników w stylu "to będzie najbardziej dojrzałe dzieło w mojej karierze" wiemy, że składał się będzie z następujących kawałków:

"The Next Day"
"Dirty Boys"
"The Stars (Are Out Tonight)"
"Love Is Lost"
"Where Are We Now?"
"Valentine's Day"
"If You Can See Me"
"I'd Rather Be High"
"Boss Of Me"
"Dancing Out In Space"
"How Does The Grass Grow"
"(You Will) Set The World On Fire"
"You Feel So Lonely You Could Die"
"Heat"

Bedzie można też dostać wersję deluxe z dodatkowymi:


"So She"
"I'll Take You There"
"Plan"



niedziela, 17 lutego 2013

Under the grunge - Alice in Chains

Pamiętam z dzieciństwa mury bloków i garaży zamalowane napisami "PUNK'S NOT DEAD". Niektóre z nich wiszą sobie spokojnie do dziś i czekają aż jakaś przyszła cywilizacja będzie cię nimi zachwycać jako pozostałościami po prymitywnej kulturze. Śmierć i zmartwychwstanie różnych gatunków muzycznych ogłaszane są dość często. A to Manson śpiewa "Rock is dead" a to znów wielu chciałoby móc tak powiedzieć o dub stepie. Nie tak dawno dotarłem do zapisu czatu z Davem Grohlem, gdzie jeden z fanów zapytał go, czy uważa, że grunge jest właśnie takim wymarłym gatunkiem. Dawny gitarzysta Nirvany wyraził wiarę, że grunge jako styl, jako mocne gitary, sprzężenia, niepokojące teksty i kompozycje, nie umrze nigdy. Zawsze będzie miał swoich wyznawców (bo w tym wypadku słowo fan jest zbyt małe).

Alice in Chains oraz William DuVall (ten najciemniejszy :) )
źródło - http://www.theguardian.com/music/2009/aug/12/elton-john-alice-in-chains

Jakby na potwierdzenie tego, odezwał się Jerry Cantrell, gitarzysta i, okazyjne, wokalista formacji Alice in Chains. Nakazał on strzec się wszystkim fanom, bo oto nadchodzi ich nowy album. Zdradził niedawno jego tytuł. Krążek zatytułowany będzie "The Devil Put Dinosaurs Here". Nie wiem, czy tytuł to forma autoironii zespołu, który uważa się za dinozaurów rocka? Jeśli tak, to jest kolejka innych, jak choćby Pearl Jam, którzy jeszcze nie chcą się tak postarzać i nadawać sobie tak szlachetnych i ciążących tytułów. Myślę, jednak, że z przypasowaniem tego tytułu trzeba będzie poczekać do maja, kiedy to wydawnictwo ujrzy światło dzienne i spojrzymy na nie w całości.

Obecnie AiC są jednym z niewielu funkcjonujących zjawisk spod etykiety "grunge". Mamy jeszcze Candlebox, Marka Lanegana, Soundgarden i, powiedzmy Pearl Jam (chodź scena Seattle pewnie dotąd nie może przeboleć, że surfer z drugiego końca Stanów wcisnął się w ich doborowe towarzystwo). Można by jeszcze wyliczyć kilka grup, ale ci najważniejsi i najzdolniejsi już gryzą piach. Kurt Cobain zaliczył przedwczesną emeryturę w 1994 roku a cztery lata wcześniej wyautował się Andy Wood z Mother Love Bone.

Alice in Chains trzymają się dzielnie, choć Layne Staley zrezygnował z życia. W 1996 roku zamknął się w sobie i zabarykadował w swoim pokoju. Powolne wyniszczanie się zakończył z powodzeniem w roku 2002. Znaleziony został w swojej posiadłości przez policję. Długo reszta ekipy zastanawiała się, czy gra bez lidera ma sens. Jednak, na szczęście dla nas, wrócili. Początkowo miało to formę koncertów charytatywnych bądź wspominkowych, czy to dla zmarłych muzyków z Seattle czy dla ofiar tsunami. Tam właśnie Cantrell głównie udzielał się wokalnie, choć wspomagały go sławy z Maynardem (Tool) na czele. Następnie ekipa ruszyła w trasę koncertową "Finish what we started tour". A to już było znakiem na lepsze czasy.

Layne Staley - ciemne okulary nie zawsze ukryły fakt, że przysnął za mikrofonem
źródło - http://blog.zap2it.com/pop2it/2011/03/who-was-layne-staley-mike-starr-never-got-past-his-bandmates-death.html
Rok 2006 na długo zapisze sobie w pamięci William DuVall, wokalista z Atlanty. Właśnie wtedy oficjalnie został następcą Staleya. Wraz z nim, trzy lata później, Alice wydali "Black Gives Way To Blue". Zdecydowanie najwięcej szumu zrobił trzeci singiel z płyty, "Your Decision". Dotarł on na szczyt Billboard Rock Songs i Mainstream Rock Tracks. Album sprzedał się w USA w ilości ponad 500 tysięcy sztuk. Godny powrót do wielkiego grania.

Z tym większymi nadziejami czekam na kolejny krążek. Znamy już pierwszy utwór, który go promuje. Ósmego stycznia na rynku pojawił się "Hollow". Czekam na więcej.


czwartek, 14 lutego 2013

Najbrzydsza modelka świata - Lemmy Kilmister

Dzisiejszy post chodził za mną od kilku dni (od czterech zapewne, bo od tylu istnieje Rbb). Trafiałem dość często na zdjęcia pana o wątpliwej urodzie. Lider zespołu Motörhead, bo o nim mowa, mimo twarzy o uroku wytartej opony do Tarpana, dość chętnie fotografuje się, a to dla pism, a to dla Internetu, a to dla nieukrywanej satysfakcji.

Lemmy wpadł swoim rodzicom wprost pod choinkę. Wykluł się bowiem w Wigilię Bożego Narodzenia w roku 1945. Na chrzcie miejscowy kapłan z parafii ze Stoke-on-Trent drżącą ręką polał go wodą święconą i wymówił "Ian Fraser Kilmister. Ani z kościołem ani pewnie z tymi imionami nasz bohater styczności już nie miał.

Młody Kilmister - na szczęście zdjęcia  wtedy były jeszcze bardzo niewyraźne
źródło - http://veroushka.tumblr.com/post/45329999931/lemmy-kilmister

Pewnie przyczyną było też rychłe opuszczenie rodziny przez ojca - pastora. W tych niesprzyjających warunkach młode nasienie zła rosło jak na drożdżach. Nowe bóstwo zajaśniało na horyzoncie. Rock! Młodziak robił wszystko by być z nim jak najbliżej. W końcu udało mu się zagrać w kilku amatorskich kapelach na basie oraz być sługą wielkiego mistrza Hendriksa na etacie technicznego. Lata 1971 - 1975 to basowo - wokalne popisy na łamach zespołu Hawkind. Przygoda ta jednak skończyła się z hukiem przez lekką słabość do narkotyków, którą nieopacznie podzielił się z kanadyjskimi policjantami podczas tournee w tym pieknym kraju. Nie ma jednak tego złego, bo koniec końców powstał najznamienitszy projekt Kilmistera. Nazwę, jak strzał w nos, wziął od tytułu jednego z kawałków napisanych jeszcze w poprzedniej formacji - "Motorhead". Dodał tylko "umlaut".

Człowiek o wielu twarzach ale o jednym, niepowtarzalnym głosie
źródło - http://www.allvoices.com/contributed-news/15005959/image/99455764-lemmy-kilmister-x-3

Chodzi plotka, jakoby swój przydomek zawdzięczał często powtarzanemu na głodzie czy kacu zdaniu "Le'mmy some money" (pożycz mi trochę pieniędzy). Ile w tym prawda? Pewnie całkiem sporo, w końcu perturbacje alkoholowo - używkowe to dla rockmana chleb powszedni. Pewnie potrzebował tego by przełknąć gorzką pigułkę spojrzenia w lustro. Śmiał się mówiąc, że z taką facjatą nie miał innego wyjścia jak zostać gwiazdą rocka. Gdyby nie to, wydawałby grubą kasę w burdelach.

Lemmy jako króliczek Playboya?
źródło - http://dangerousminds.net/tag/Lemmy-Kilmister

A forsa pewnie opuściła by go szybko przy tak niezwykłym apetycie. Chodziły pogłoski jakoby miał spędzić upojne chwile z blisko dwoma tysiącami pań. Sam jednak, w wieku 65 lat, dementował je skromnie przyznając się do około tysiąca kochanek. Prościej wyliczyć mu kobiety, z którymi się nie przespał (ubolewa nad brakiem trofeum w postaci Jennifer Lopez czy Amy Lee z Evanescence, których to jest wielkim fanem, podobnie uwielbia zespół Skunk Anansie)

Jako, że przeżył wiele a jeszcze więcej przeżył i tego nie pamięta, postanowił odświeżyć sobie pamięć pisząc wspomnieniową "Białą gorączkę", która z miejsca stała się hitem. Lemmy to człowiek obrotny więc udziela się w wielu innych projektach, jak choćby towarzysząc Dave'owi Grohl'owi w ekipie Probot.

Uznanie zyskał jako wokalista (48 miejsce w plebiscycie na 100 najlepszych wokalistów w historii rocka wg Hit Parader) oraz jako frontman (22 wśród 50 heavymetalowych frontmanów wg Roadrunner Records). Prawdopodobnie trzeba jeszcze poczekać na to, by został ujęty gdzieś jako wirtuoz gitary basowej, sam bowiem narzeka na to, że gitarzyści wszelkiej maści nagle stają się o niebo lepsi, kiedy umrą. Mam jednak cichą nadzieję, że długo pozostanie na takim poziomie, na jakim jest obecnie.

Tak wygląda rockowa sex bomba w wydaniu męskim
źródło - http://www.thegauntlet.com/article/21565/LEMMY-KILMISTER-Teams-Up-to-Release-Headcat-CD-Through-NIJI-Entertainment-Group


środa, 13 lutego 2013

Kiedy legenda znów łączy się w jedno - Black Sabbath

Z nosem przyklejonym do oficjalnej strony zespołu z Birmingham oczekiwałem chwili, kiedy będę mógł Wam to napisać.

JEST!

Mała rzecz a cieszy - krótki zwiastun, a właściwie krótka historia o tym, co Black Sabbath robi i robić będzie. Kilkuminutowy film wprowadzający w klimat, jakiego nie można było poczuć od roku 1978. Wtedy to Ozzy i Black Sabbath nie tworzyli już jedności.





Zaledwie dekadę wcześniej czwórka nastolatków podjęła decyzję, która wprowadziła ich na zawsze do historii rocka i heavy metalu. Anthony "Tony" Iommi, William "Bill" Ward, Terence "Geezer" Butler i oczywiście John "Ozzy" Osbourne utworzyli kapelę uznawaną za kultową.
Ciekawostką jest, iż Iommi w młodości uległ wypadkowi, w którym stracił opuszki palców. By nadal grać na gitarze skonstruował i stosował specjalne nakładki na palce, te jednak nie zmniejszyły ogromnego bólu towarzyszącemu grze. Zmuszony został do rozluźnienia napięcia strun, co w efekcie dało charakterystyczny, niski ton gitary idealnie komponujący się z ciężkim brzmieniem perkusji i psychotycznym nieraz wokalem.

Black Sabbath kiedyś...

 13 lutego roku 1970, a zatem czterdzieści trzy lata temu, światło dzienne ujrzał "Black Sabbath" - debiutancki krążek czwórki Brytyjczyków. Na wyspach przyjęto go znakomicie, ale to druga płyta - "Paranoid", przyniosła sławę też w USA, a zatem kolebce wielkich karier muzycznych. Wydawnictwo także ukazało się w roku 1970, konkretnie 18 września.

Z Ozzym w składzie zespół wydał jeszcze "Master Of Reality" (1971), "Vol. 4" (1972), "Sabbath Bloody Sabbath" (1973), "Sabotage" (1975), "Technical Ecstasy" (1976) i "Never say Die!" (1978). Następnie Osbourne odszedł, a właściwie został wyrzucony ze składu. Rok później rozpoczął znamienitą karierę solową.

Miejsce niepokornego wokalisty zajął niezapomniany Ronnie James Dio, do tej pory związany z kapelą Rainbow. To on wprowadził do obiegu "znak diabła", charakterystyczny gest metalowców. Podobno zapożyczył go od babci, przygarbionej Włoszki, która tym sposobem odpędzała złe duchy.

Dio i "babciny" diabełek

Kolejne dwa albumy to wspólne dzieło Black Sabbath i nowego wokalisty: "Heaven and Hell" (1980) oraz "Mob Rules" (1981). Po nich przyszedł czas na Iana Gillana z Deep Purple ("Born again" 1983). Przygoda ta trwała krótko bo wokalista po wydaniu płyty i wielkiej trasie koncertowej powrócił do starej kapeli. Nastał czas zawirowań i zmian. Przez mikrofon przewinęli się między innymi David Donato, Glen Hughes, Ray Gillen czy Tony Martin, o instrumentalistach nie wspominając. Dość napomknąć, że było ich około dwudziestu.

Dwa lata temu dobiegły nas wieści o planowanej reaktywacji. Dokładnie w Święto Niepodległości Polski, 11 listopada 2011 roku panowie zapowiedzieli powrót w pierwotnym składzie. Teraz wiemy już, że nie udało się, a mogło być jeszcze gorzej. Bill Ward odszedł w roku 2012 mówiąc, że nie doszedł do porozumienia z resztą ekipy w kwestii kontraktu. Zastąpił go Brad Wilk z Rage Against The Machine. I on jednak, już po nagraniu płyty, zdecydował się wrócić do macierzy rezygnując z trasy z Black Sabbath.

Koncerty zostały zagrożone jeszcze przez chorobę. Tony Iommi dowiedział się, że musi stoczyć walkę z nowotworem. Początkowo tour ograniczono do trzech koncertów, wygląda jednak na to, że będzie ich więcej. Pozostaje trzymać kciuki za kurację i za udany powrót wielkiej legendy.

Black Sabbath ogłaszają powrót


wtorek, 12 lutego 2013

Halestorm


Jak tu nie kojarzyć rockowej dziewczyny ze skórzaną kurtką i burzą rudych włosów, kiedy Lzzy Hale taki właśnie wizerunek nam prezentuje? Mowa oczywiście o Elizabeth, wokalistce i gitarzystce zespołu Halestorm, która użyczyła mu swego głosu ale też nazwiska.

Wszystko zaczęło się w Red Lion w stanie Pennsylvania. Rodzeństwo Arejay i Elizabeth równo z nauką pisania i czytania uczyło się też pisania tekstów i komponowania muzyki. Wcześniej, bo już w wieku lat 5, obydwoje rozpoczęli naukę gry na fortepianie. Później, kiedy Arejay miał 10 a Lzzy 13 lat, przełożyło się na to pierwsze, w pełni samodzielne utwory. Starsza siostra zapragnęła poeksperymentować, więc dość szybko przerzuciła się na keytar, czyli instrument łączący klawiaturę keyboardu z gitarowym (sic!) gryfem. Stąd droga do szarpania strun była już krótka i nieuchronna. Braciszek zaś ze stołka pianisty przesiadł się za gary. Tak powstał trzon zespołu, który w 2009 roku, dokładnie 28 kwietnia, wydał swój debiutancki album zatytułowany po prostu "Halestorm". Pierwszym promującym go singlem był "I get off".


Początkowo rolę basisty pełnił ojciec genialnego rodzeństwa, Roger Hale, jednak muzycy czuli się zbyt rodzinnie i, aby uniknąć przekształcenia w kapelę weselną, na jego miejsce, w roku 2004, przyjęty został Josh Smith. Rok wcześniej skład uzupełnił Joe Hottinger wnosząc dodatkowe gitarowe brzmienie.

Między wierszami (a konkretnie między wersami utworu "I get off") wyczytać można jeszcze jeden powód, dla którego papa Roger mógł czuć się nieswojo grając z dzieciakami w rodzinnym zespole rockowym. Otóż, na pierwszy rzut oka kawałek ten opowiada o swego rodzaju grze erotycznej dwojga ludzi oddających się przyjemnościom cielesnym przy oknie ze świadomością tego, że są obserwowani. Później muzycy tłumaczyli, że drugim dnem jest porównanie tego wszystkiego do występów na żywo. Na początkach kariery bowiem, Halestorm nie mogli liczyć na wsparcie oświetleniowców czy innych członków ekipy aranżującej koncerty i nadającej im wymiar duchowego przeżycia. Całe to mistyczne przesłanie musieli dawać sami, wkładając w każdy show maksimum energii, siły i zaangażowania. Rozentuzjazmowana publika oddawała im to wywołując obustronną, muzyczną ekstazę.

Dla mnie osobiście te muzyczne uniesienia na dobre wylały się z twórczości amerykańskiej grupy wraz z druga płytą. "The strange case of..." ujrzało światło dzienne 10 kwietnia 2012 roku. Pierwszym singlem był "Love bites (And so do I)". Ta właśnie kompozycja uznana została podczas niedawnej gali wręczania nagród Grammy, za najlepszy utwór rock/metal ubiegłego roku.


O miano "mojego ulubieńca" z tegoż albumu, walczy ona jednak nieustannie z "I miss the misery", trzeciego z kolei utworu promującego owo wydawnictwo. Utwór ten opowiada o ciężkich przeżyciach Lzzy, związanych z rozwodem rodziców. O tęsknocie za kimś, z kim można walczyć. Nie chodzi jednak o konflikt, który wyniszcza i budzi nienawiść, ale o konstruktywną walkę budującą więź między nami a ludźmi, których brak odczuwamy dopiero, kiedy ich już przy nas nie ma.

Oprócz nagrody Grammy, "The strange case of..." dotarł też na szczyt listy US Hard Rock Albums i na drugi stopień podium w UK Rock Chart.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Na dobry początek - Grammy

Rock block blog - stronniczy przegląd muzycznego rynku i muzycznych osobowości, skupiający się na rockowych klimatach, gitarowych brzmieniach, całonocnych imprezach i koncertach zwalających z nóg.

Oto oddaję w Wasze łącza mój pierwszy tematyczny blog. Poświęcam go temu, co kocham najmocniej. Muzyce rockowej.

W pewnym momencie życia z muzyką, nie wystarcza już grzebanie w starociach, słuchanie po raz setny starych kaset, odgrzebywanie zakurzonych winyli. Człowieka aż korci, żeby wiedzieć, co się z tym wszystkim dzieje dalej. Co muzycy robią po koncertach, kto kogo kopiuje, z kim zagra i dlaczego innych to drażni. 


Będę starał się zabierać Was w miejsca szczególnie mi bliskie lub ostrzegać Was przed takimi, w których nawet stopy postawić bym nie chciał, choć teoretycznie nadal leżą one na rockowej mapie świata.

Ja będę motywował Was, Wy będziecie motywowali mnie, aby częściej i głębiej niż do tej pory,  zajrzeć do króliczej nory zwanej show-biznesem.

Na dobry początek krótkie podsumowanie rozdania nagród Grammy.
Obiekt westchnień i pragnień - statuetka Grammy


Z jasnych przyczyn skupię się na kategoriach rockowych. I tak, za największych zwycięzców uznać należy duet z Ohio - the Black Keys. Panowie pozytywnie mnie zaskoczyli. Myślałem, że nie przydarzy im się nic lepszego niż kawałek "Howlin' for you". A tymczasem cały krążek "El Camino" jest na tyle świeży (mimo iż już dziesiąty w kolekcji zespołu, wliczając w to EP-ki), iż został doceniony przez szersze towarzystwo tych krytykujących i tych kupujących i słuchających.
Efekt - dwie statuetki:

Najlepsza piosenka rock - Lonely Boy
Najlepsze wykonanie rock - Lenely Boy


W tyle zostały takie firmy jak Muse, Bruce Springsteen czy Coldplay.

Najlepszy rockowy album to drugie wydawnictwo w karierze angielskiej folk-rockowej formacji Mumford & Sons zatytuowane "Babel". Z łezką wzruszenia w oku wspominam jak w 2009 roku rozpowszechniałem wśród znajomych teledysk "Little lion man". Raz jeszcze przeczucia mnie nie myliły i kolejny krążek już po singlu "I will wait" pozytywnie rozruszał zasiedziałe od jakiegoś czasu brytyjskie klimaty.

Zasłużona radość, zasłużona nagroda - Mumford&Sons and statuetka Grammy