wtorek, 19 lutego 2013

Recenzja - Rusty Cage "Drugs for your broken heart"

Dziś na warsztat blogowy trafia polska (a konkretniej krakowska) kapela Rusty Cage. Okazja jest nie byle jaka, bo wydanie drugiego krążka, zatytułowanego "Drugs for your broken heart". Panowie grają wspólnie, choć nie od początku w pełnym składzie, od roku 2007. Założycielami grupy są Arkadiusz Żurecki (gitara), Arkadiusz Kołodziej (perkusja) i Paweł Badziński (gitara). Wkrótce do składu dołączył tajemniczy Basik ( i tu niespodzianka - bas). Pierwsze lata działalności stały pod znakiem warsztatu. Doskonalenia go i prób wykreowania własnego brzmienia. Świadomi tego, że instrumentalne zespoły nie często osiągają status gwiazdy, Rusty Cage rozpoczęli poszukiwania dobrego rockowego głosu. Kandydaci pchali się drzwiami i oknami, jednak żaden z nich nie mógł wejść harmonijnie w wykreowany już, indywidualny ton formacji. Love story "zespół - wokalista" wydawała się wtedy rozciągniętą w nieskończoność epopeją. W końcu, w roku 2011, Arkadiusz Żurecki podjął rękawicę rzuconą przez rynek muzyczny i rozpoczął starania o to, by w końcu skomponować a następnie nagrać pierwszy album. Próby i rejestracje materiału rozpoczęły się i, prawie jak grom z nieba, w środek całego zamieszania wpadł Greg Toma. Z właściwym sobie luzem zaproponował swe wokalne usługi i tak już zostało.

Efektem wytężonej pracy był upragniony krążek "Let the rifle fire". Znalazło się na nim osiem energetycznych, pełnych mocnych brzmień kawałków. Szybko doceniono go w środowisku, a sama grupa znalazła uznanie publiki i krytyki. Zauroczony Piotr Rogucki z zespołu Coma zaproponował im nawet wspólne koncertowanie.

Osobiście z twórczością RC zetknąłem się pierwszy raz już pracując w radio. W miarę poznawania pierwszej płyty rósł mój apetyt na jeszcze. Były koncerty, zarówno akustyczne, jak choćby jesienny występ w jednym z krakowskich pubów, jak i te "podpięte" (sic!). Nienasycony głód dobrej muzyki made in poland w końcu wydawał się nieco słabnąć.

Dziś z pełną satysfakcją ogłosić mogę koniec postu, bo panowie wkroczyli na rynek z drugim albumem. Tym razem serwują 11 utworów w całkiem miłej formie. W gruncie rzeczy można by podzielić zgłębianie płyty na dwie płaszczyzny.

Jeszcze dziewicza, jeszcze nie rozpakowana


Nie będąc znawcą muzyki od strony technicznej , pierwsze przesłuchanie zawsze odbywam na otwartym serduchu. Wyłapuję najmniejsze nuty, które budzą uczucia, wspomnienia czy skojarzenia. Te pozytywne i te negatywne. Znając już niemal na wylot pierwszą odsłonę możliwości bohaterów dzisiejszego wpisu, słuchałem uważnie jak też zacznie się ich prezentacja numer dwa. Początkowe rytmy wprawiły mnie w lekkie zakłopotanie. "Drugs..." zaczynają się od kompozycji "Hit & run". Podobnie jak w większości numerów, autorstwem obciążeni są Arkadiusz Żurecki i Greg Toma. Moje osłupienie wiązało się z tym, iż do końca nie wiedziałem jak zaklasyfikować to, czego słuchałem. Kawałek nieco odstawał od moich oczekiwań ale też od doświadczeń. Mocno grane ale lekko brzmiące rockowe szaleństwo. Przechodząc dalej wciąż głowiłem się jak pasuje do reszty. Z rozmowy z członkami grupy wiem, że ta piosenka niejako bonusem znalazła się na krążku. I to słychać. Różni się klimatem i sposobem prowadzenia wokalu. Teraz, po kilku okrążeniach playlisty wiem, że bez "Hit & run" byłoby pusto. Spełnia on właśnie taka rolę. Przeciera szlak i udrażnia słuchaczowi uszy na to, co będzie potem.

A dalej dwa utwory dające, już na początku, kulminację. "Stuck" i "White Sands" nadal toczą we mnie walkę o miano tego "ulubionego". W jednym odnalazłem historię o człowieku, którego wieczne próby i niepowodzenia łamią i zniechęcają do działania. Pozornie depresyjny tekst z przesłaniem mówiącym, że jednak nie warto zbytnio się przejmować, lepiej machnąć ręką, a może uda się zawrócić i zmienić kilka rzeczy. Druga z kompozycji to wspomnienie przyjemnych chwil, obrazy opadających promieni szczęścia i ulatniających się dobrych emocji. Żal nad zmianą, jaka zachodzi w nas z biegiem czasu i nad tym, że wszystko zostaje tylko we wspomnieniach. "Stuck" dużo zyskuje na wyważonych różnicach między refrenem i zwrotką, ale też na gitarowych przejściach między tymi częściami. "White Sands" natomiast wydaje mi się najnowocześniej zagranym numerem. Nie do końca wiem, co mam na myśli używając tego właśnie określenia, jestem jednak pewien, że to słowa jak najmocniej pozytywne i, w moim przeświadczeniu, porównujące ten utwór do muzyki, która w ostatnim czasie zrobiła na mnie największe wrażenie. Klimatyczne zawodzenie Grega, głęboki wokal na mocnym i wielowymiarowym gitarowym tle, narastające w każdej zwrotce z osobna i we wszystkich razem napięcie. To wszystko, w połączeniu z tekstem, daje razem ładunek emocji, których od bardzo dawna nie spotkałem, nie tylko u polskich, ale też zagranicznych wykonawców.

Następujący po nich "Chase The Tunder" dość ostro odcina się od dwóch poprzedników, jeśli chodzi o sposób wprowadzenia wokalu. Kontrast jest dość spory i zastanawiam się, czy umieszczenie numerów dwa i trzy właśnie pod dwójką i trójką nie zepsuło nieco odbioru całego krążka. Choć nadal zostajemy w tematach zagubienia, walki udanej i przegranej, to jednak sposób podania powoduje, że niesamowite wrażenie skumulowane do tej pory, w całości pakuje się w gitarę. Ponad tym wszystkim płynie warstwa wokalna.

I znów usprawiedliwienie takiego doboru znajdziemy dochodząc do "Golden Gold", który, na ten moment, jako jedyny doczekał się teledysku. Równie odjechany i pozytywny co "Hit & Run", wpadający pod nogę i sprawiający, że przez cztery minuty nie można utrzymać jej nieruchomo na podłożu. No i popis techniki Arka Żureckiego. Jedna z bardziej rozpoznawalnych partii instrumentalnych na "Drugs...".



"Cadilac Mountain" genialnie przenosi w klimat amerykańskiego rocka, w inspiracje towarzyszące powstawaniu tego albumu. Wydaje mi się, że rozpoczynając go od mocnej gitary a potem wracając do niej w refrenie, muzycy połączyli dwie dekady dobrej, kalifornijskiej tradycji rockowej. Tu też nachodzą mnie silne skojarzenia z pewną kapelą, a konkretnie z jej wokalistą, o tym jednak opowiem za chwilę.

Najsłabszym momentem muzycznej podróży zwanej "Rusty Cage - etap drugi" jest dla mnie "Diamonds". Jako byt oddzielny, kawałek ten bezapelacyjnie wrzuciłbym do zestawu towarzyszącego mi w chwilach dnia, kiedy to mam ochotę na dobrą muzykę. Tu jednak, przy takim sąsiedztwie, wypada dość blado.

Blado bo i konkurencja czyhająca dalej jest mocna. Tym bardziej, że "Shine On", "Pacific Breeze" i "Worn Tire Flames" pod kątem emocji i odpowiedniego ich wyrażenia są na bardzo podobnym poziomie. Większa część ładunku, jaki do mnie trafia, zawarta jest w mocnych instrumentalnych uderzeniach, w rytmicznym wyrzucaniu kolejnych wersów przez Grega, we współpracy na tych wszystkich frontach. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby dla układu krążka, gdyby "Stuck" i "White Sands" nastąpiły po "Pacific Breeze", które jest kolejnym dowodem na niezwykle rzadkie wyczucie tematu i sposobu dostarczenia go do odbiorcy. Znów mamy do czynienia ze świetnym refrenem, zwłaszcza z jego spotęgowanym powtórzeniem w końcówce numeru. Zaciskają się pięści, żeby zaraz potem powędrować do przycisku "odtwórz jeszcze raz".

I na deser perełka. Najdelikatniejszy akcent "Wave your tears goodbye". Szczere obawy wzbierają we mnie kiedy czytam tytuły zawierające takie kluczowe słowa jak "tears", "heart", "kiss". To są kotwice, które jednoznacznie w moim umyśle siedzą w szufladce z napisem "uwaga - frazesy, grozi zwrotem treści żołądkowych". Czekał mnie jednak miły zwód. Czterominutowy akt z finałem godnym rockowych klasyków.

Przez niemal całą tę muzyczną lekturę przewijały się, i przewijają nadal, skojarzenia. Myślę, że najmocniejsze piętno na tym, jak brzmi ów album, odcisnął Greg Toma. Wokalista zrobił spory krok do przodu, jeśli chodzi o wykształcenie swojego stylu. Można zarzucać, że co jakiś czas usilnie wraca do grungowych tradycji, że brzmi jak Cornell, ale to jest też część uroku, który ma ta płyta. Te właśnie nawiązania i ideały już nieco rzadko spotykane w twórczości młodych kapel spajają płytę.

Ciekawym zabiegiem jest sposób nagrywania. Panowie pracę rozpoczynają się nieco inaczej. Jakby dom budować od dachu, a nawet od komina. Najpierw tworzona jest ścieżka gitary, potem kolejne, a na to dopiero wchodzi perkusja. Ciekawie zaobserwować to można w "Stuck", gdzie gitarowe riffy chcą uciec w mocną część utworu, kiedy nagle wchodzi Arkadiusz Kołodziej i stonowaną grą łapie gitarę za kark i spokorniałą prowadzi dalej, stopniowo pozwalając jej na rozwinięcie skrzydeł.

Zespół osiąga na naszych oczach kolejny stopień wtajemniczenia. Cieszę się, że jestem świadkiem szlifowania tego talentu i pielęgnowania umiejętności, które sprawiają, że Rusty Cage wybija się z krakowskiego środowiska i jest dobrze widocznym elementem spośród około dwustu miejscowych kapel.

Moja ocena "Drugs For Your Broken Heart" jest wysoka. Mimo drobiazgów, do których się przyczepiłem, mimo narzekania na ten czy inny moment, bardzo chętnie wrócę do Rusty Cage. Jestem też pewien, że utwory, nad którymi najmocniej się rozwodziłem i rozpływałem, zagoszczą na długo w moich odtwarzaczach. Będę je rozpowszechniał wśród znajomych, którzy, podobnie jak ja, są na rockowym głodzie i szukają jakiegoś narkotyku. Na złamane serce, na skołatane nerwy albo po prostu, na zapomnienie.

Po wywiadzie - od lewej - Paweł Badziński, Tomasz Niziołek (on, czyli ja, nie jest członkiem zespołu) oraz Arkadiusz Żurecki 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz