czwartek, 30 października 2014

Bush "Man On The Run"


Pamiętam piękne czasy, kiedy „Need For Speed” było proste jak budowa cepa. Ścigasz się, wyprzedzasz innych wygrywasz. Możesz być policją. Wtedy gonisz. Żadna filozofia. Czysta przyjemność z jazdy. A co dodatkowo? Genialna muzyka. To zawsze charakteryzowało gry z tej serii. W części „Hot Pursuit 2” (tej starszej) wyjątkowo dobrze brzmiał numer „The People That We Love (Speed Kills)”. To skłoniło mnie do poszukania, kim właściwie są panowie z zespołu z Bush i co tez ciekawego mają mi do zaproponowania. Tak zaczęła się moja przygoda z zespołem.

Cieszę się, że po latach sielanka trwa dalej. Mimo niemal dziesięcioletniej przerwy, ekipie udało się wrócić w świetnym stylu krążkiem „The Sea Of Memories” w roku 2011. Teraz natomiast kontynuują dobre granie, serwując nam „Man On The Run”.

Próbowałem odnieść tę płytę do innych longplayów formacji, czy jest dojrzalsza, ciekawsza, zupełnie inna. Porównania nie wychodzą jednoznacznie. Zaglądając wstecz stwierdzam, że Gavin Rossdale i jego weseli kompani, od samego początku grali niesamowicie świadomie. Ich albumy są dojrzałe i konsekwentne. Już pierwsze utwory noszą ten charakterystyczny, ciężki rys, który trwa po dziś dzień. Można zarzucać im, że ocierają się lekko o monotonię, jednak nic bardziej mylnego. Nakreślili sobie pewne ramy, w granicach których swobodnie wyszukują nowych możliwości.

Tak też jest w „Man On The Run”. Już rozpoczynający „Just Like My Other Sins” sprawił, że poczułem się dobrze. Wróciły wszystkie sympatyczne odczucia, jakie do tej kapeli żywiłem. Mocny, osadzony nisko na ciężkich gitarowych nogach. Nie ma też obaw przed wsłuchiwaniem się w tekst.

Tytułowy numer gdzieś w swoim tle usiłuje sprzedać nam elektroniczne odskocznie. Delikatnie, pod riffami, przybite gwoździami perkusji, przewijają się dźwięki, których doświadczyć można, w większym nasileniu, słuchając ostatnich poczynań Muse. Dobrze to wszystko się prezentuje. „Man On The Run” to propozycja typowo w stylu post-grunge.

Pierwszym singlem i teledyskiem z tej płyty jest „The Only Way Out”. Po zetknięciu się z nim, wyraziłem nadzieję, że całość nie będzie zdziadziała. Słuchając tej kompozycji, można odnieść wrażenie, że Bush już powoli myślą nad złagodzeniem rockowego kaca i graniem w nieco delikatniejszy sposób. Na szczęście, jeśli dobrze się wgryźć, „The Only Way Out” to też mała paczka gwoździ do zgryzienia.
                                     Bush "The Only Way Out" - źródło Youtube

„The Gift” zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. I jest to chyba pierwszy numer z płyty, który zacząłem nucić pod nosem. Chwytliwa melodia i tekst, który powtarza się sam. Zacząłem się w niego wsłuchiwać, bo przestraszyły mnie słowa „Jesteś spadającą gwiazdą w swojej konstelacji”. Reszta tekstu mnie uspokoiła. Gorąco polecam zagłębienie się w liryki z całego krążka. Tak dziś pisze się dobre utwory. Bez napuszania i bez frazesów.

„This House Is On Fire” ma wielki atut w postaci drugiego tempa w zwrotce. Stosunkowo szybko wybijane wersy nagle, na jedną linijkę, przechodzą w wolno wyśpiewywane słowa. Jakby zaraz potem miał rozpocząć się refren. Taki zabieg buduje ciekawą atmosferę.

„Loneliness Is A Killer” pod względem atmosfery i emocji to zdecydowany numer jeden. To Bush, jaki znamy z najlepszych kawałków, jak „Afterlife” czy „Glycerine”. To z nim „Man On The Run” rozkręca się na dobre. Znalazłem tu ponad pięć minut świetnego brzmienia, pełnego energii i doskonale zaaranżowanego.

„Bodies In Motion” ma w sobie coś z obrazu. Rossdale i spółka malują mi w wyobraźni scenę, w której zmęczony życiem facet przepuszcza przez palce kasę, przelewa alkohol, przerzuca kobiety, cały czas wspominając dawne chwile szczęścia, których kiedyś zaznawał. Taki numer to dobre ćwiczenie na interpretację, czucie muzyki. Od strony twórcy Bush poradzili sobie całkiem sprawnie.

„Broken In Paradise” w stylistyce podobny jest dość do „This House…”. Połączenie przeciągniętego wokalu osadzonego w mocnym gitarowym brzmieniu daje bardzo dobry efekt w postaci rockowej ballady przez duże R i B. Nie jest to typ piosenki, przy której uśniecie, ale taki, który złapie za wnętrzności i ściśnie.

Dużo spokojniej robi się w kolejnym „Surrender”. Instrumenty ciszej, zwrotka spokojniej, podręcznikowa konstrukcja przytulanki ze wzmocnionym zakończeniem. Miły akcent, prawie na końcówkę płyty. A przede mną już tylko dwie pozycje.

„Dangerous Love” może nie jest podszyte elektronicznymi brzmieniami, jak to mamy w przypadku pierwszego na krążku „Just Like My Other Sins”, jest jednak najnowocześniej brzmiącym numerem z całego składu. Może sprawiają to wplecione w instrumentalną warstwę zwrotki delikatne szarpnięcia za struny, może cała linia gitarowa snująca się w tle. Wszystko komponuje się świetnie i, jak śpiewa Gavin „Everything is beautiful and nothing hurts”.

Sam koniec to „Eye Of The Storm”, najspokojniejsza kompozycja na „Man On The Run”. Chyba przy okazji jest to najmniej „bushowski” numer. Coś w głębi żołądka czuję, że tej jesieni możemy doczekać się jeszcze klipu i singla opartego na owym kawałku.

Podsumowując, płyta, na którą cieszyłem się od pierwszej wzmianki, że może powstać, nasyciła mój apetyt. Nie przyjmuję jej bezkrytycznie, ale tak szczerze, nie ma się tu do czego przyczepić. Cały skład Bush stanął na wysokości zadania i zrobił to, czego od nich wymagano. Solidny longplay serwujący szeroki wachlarz muzyczno-emocjonalny. Polecam z czystym sercem.

wtorek, 21 października 2014

Slipknot ".5: The Gray Chapter"


Jak inaczej rozpatrywać można najnowsze dzieło zespołu Slipknot, jeśli nie w kategoriach rewelacji? Myślę, że nie można. Od pierwszego dźwięku „.5: The Gray Chapter” przekonało mnie do jednego – to jest to. Na taką płytę czekałem.

Otwarcie za pomocą „XIX” to strzał w dychę. Dużo energii i ciekawych pomysłów na początek. Corey Taylor postarał się, żeby było jasne, że nie zapomniał jak śpiewać w mroczniejszym klimacie.

Kolejne kompozycje zwracają uwagę przede wszystkim kapitalnym brzmieniem instrumentów. To Slipknot, jaki znam, jaki lubię, i jakiego bałem się słuchać, kiedy miałem 12 lat. Niestety nie można już powiedzieć w pełni konsekwentnie, że i wokal poprowadzony jest po „slipknotowemu”. Weźmy taki „Nomadic” – przecież w refrenie brzmi to jak kupa współczesnych kapel z popowym wokalem, zmieszanym z metalowym krzykiem. Może nie zapowiada się na przejście na screamo, ale z pewnością Taylor zapomina, że to chwilowo nie jest Stone Sour. Tak jest w „Goodbye” i miejscami w „The Devil In I”.
                                             Slipknot "The Devil In I" - źródło Youtube

Mimo tych odlotów wokalnych, bliżej mi skojarzeniowo do dobrych czasów Korna niż do pobocznego projektu Coreya. „AOV” brzmi nieziemsko. Perkusyjna naparzanka, garściami włożona energia. Nie ma nad czym powybrzydzać. I nawet się nie chce.

Myślę, że te sześć lat dość dobrze wpłynęło na granie, jakie nam prezentują amerykańscy metalowcy. Przekaz, jaki powinna nieść ze sobą muzyka, nie ginie w nagminnej nawalance. Jeśli już ją mamy, jak w „Custer”, to wpleciona jest w pewną konwencję, w historię przyciągającą słuchacza sposobem podania. Chyba nawet „Custer” stanowi świetny moment do cofnięcia się do początku krążka. Za drugim przesłuchaniem albumu, tak właśnie zrobiłem. Skończył się numer 11 i natychmiast „5: The Gray Chapter” poleciało od nowa. W jakiś sposób tu tkwi pointa longplaya. Nie wiem jak to wyjaśnić. To po prostu takie uczucie w żołądku.

Album zbliża się ku końcowi przez przerywnik „Be Prepared For Hell”, będący równocześnie intrygującym wstępem do „The Negative One”, pierwszego singla promującego płytę.

I jeszcze drobna uwaga. Jeśli nie posiadacie na swoim krążku utworu „If Rain Is What You Want” to znak, że ktoś nabił Was w butelkę. Zgodnie z informacją podaną na stronie zespołu, właśnie ten numer nie znajdował się na pirackiej partii, którą wykryto już na kilku rynkach.

Podobno planowane są też wersje z dwoma bonusowymi numerami: „Override” i „The Burden”.

Choć przesłuchałem płytę z przyjemnością, cieszę się, że nie wyczekiwałem jej z takimi wypiekami, z jakimi czekam na nowych Foo Fighters czy Bush. Chyba zawiodłoby mnie to połączenie różnych zespołów, rozjazd między poboczne projekty. Nawet piosenka „Lech” nie jest o naszym Lechu.

poniedziałek, 20 października 2014

Big Wreck "Ghosts"


Jest kilka prawd o płycie „Ghosts”. Jedną z nich jest, że dużo zyskuje słuchana głośno. Jeśli nie ma pod ręką dobrych głośników, puść sobie to głośno na słuchawkach. Myślę, że warto. Big Wreck od wydania „Albatross” przed dwoma laty, zyskali sporo w warstwie instrumentalnej. Jest więcej. Nie ilościowo, ale jakościowo. Już pierwsze, otwierające album dźwięki, pozwalają to zauważyć. Nie ma tu już tak wielu delikatnie obchodzących się ze słuchaczem aranżacji, opartych o plumkanie gitary. Mnogość dźwięków od razu kazała zdecydować mi, czy godzę się na takie podejście. Postanowiłem dać im szansę. Jak wyszło?

Na początek dziwnie. Ciężko było przestawić się na nowe współbrzmienie muzyki i wokalu. Ian Thornley wygląda jak bezdomny z gitarą, a w tym otoczeniu brzmi jak męski Enrique Iglessias. Jest, nie przymierzając popowo. Tym zabawniej mi się zrobiło, kiedy odkryłem, że w niektórych momentach nadal zalatuje Chrisem Cornellem.

Do popu nie przystają jednak długości. Mamy tu aż 9 utworów dłuższych niż 5 minut, 3 z tego nawet to więcej niż 7 minut.

Całkowicie mieszają się mocne riffy z lżejszym śpiewem. Zbity z tropu lawirowałem między obrazami Soundgarden a tymi, w nastroju jesiennych spacerów po pustych ulicach. Najwięcej zamętu wprowadził zdecydowanie „I Digress”.

Najprędzej w ruchy zbliżone do autystycznego kiwania wprawia jednak tytułowe „Ghosts”. Podczas pierwszych tygodni od premiery, można było posłuchać go wszędzie. Było też w pierwszej dziesiątce najchętniej odtwarzanych singli w amerykańskich stacjach radiowych. I właśnie. Przestroga. Panowie Kanadyjczycy namordowali się z komponowaniem, wrzucili kilka pięknych i przyjemnych solówek. Nie ograniczajcie się do teledysków i radia, tam bowiem niektóre kawałki ucięte są o niemal dwie minuty. Smaczki zatem dla pożeraczy płyt. W końcu 6 minut to dla mediów przecież za dużo.
                                      Big Wreck "Ghosts" - źródło Youtube

Zwolenników poprzedniej płyty Big Wreck z pewnością urzeknie „Diamonds”. Jest absolutnie w jej stylu. Miło znaleźć taki łącznik rzucony przez zespół na przestrzeń dwóch lat. Tym za to, co uwielbiają lekko zachrypnięty wokal Thornleya, powinien mocno posmakować „My Life”.

„Still Here” to taki utwór, który mimo ponad 7 minut, zaczyna się i już wiesz, czego się spodziewać. Przyjemne plumkanie da całej rodziny. I widzę, że ten kierunek muzycy obrali jeszcze w kilku innych przypadkach. „Off And Running” i „Friends” mają za zadanie obiorcę urzec, ale nie zaszokować. Na wypadek, gdyby ktoś planował miłosne podboje w rytm „Ghosts”.

„War Baby” uzmysłowiło mi, jak cienki lód jest pod stopami autora tekstów. Niby są przystępne, nie nadmuchane i przesadnie filozoficzne, a jednak jeszcze kilka słów i byłoby za wiele. Już by nas to pewnie zanudziło, gdyby nie poprzedzające je „Come Whatever May”.

Ogólnie cały krążek uznać mogę za przyjemny. Tylko dla tak doświadczonej kapeli, powinno to być za mało. O wiele więcej obiecywałem sobie, gdy poznałem ich poprzednie wydawnictwo. Poszli w nieco inną stronę. Trudno.

środa, 15 października 2014

Krzysztof Zalewski "Zelig"


Kolejna zaległość. Już nie marcowa, jak to było przy okazji „Jaka Jest Twoja Cena”, EP-ki od zespołu Break Your Legs (wydana w marcu 2013). Tym razem opóźnienie jest nieco mniejsze. Omawiana dziś płyta pochodzi z listopada 2013. Nie ma więc jeszcze roku. Zawsze to jakiś drobny sukces.

Z wielką przyjemnością opowiem Wam o drugim krążku autorstwa Krzysztofa Zalewskiego. Dla tych, którzy nie pomną, Krzysztof Zalewski pojawił się w światłach jupiterów w roku 2003, kiedy to śmiałym krokiem przebył wszystkie etapy programu „Idol”, edycja druga. Następnie wygrał ów program i wygrał kontrakt. Przekuł go w 2004 roku na debiutanckiego longplaya „Pistolet”. Pamiętam jak dziś swoje zachwyty nad kawałkiem „Znikam”, zrealizowanym na bardzo wysokim, jak na debiutanta, i jak na nasze realia, poziomie instrumentalnym i wizualnym (jeśli idzie o teledysk). Na tej fali nawet wybrałem się na festyn licealny, gdzie występował.

Potem „Zalef” zniknął faktycznie. A przynajmniej oddalił się nieco od mikrofonu, aby szlifować warsztat i dojrzewać muzycznie w zaciszu chórków i instrumentalnych głębi, między innymi zespołu Hey czy Kasi Nosowskiej w jej projektach solowych.

                                             Krzysztof Zalewski "Ósemko" - źródło Youtube

Samokształcenie zaowocowało 12go listopada 2013 niezwykłym albumem „Zelig” (zainteresowanych tytułem odsyłam do filmografii Woody’ego Allena). Jeśli ktoś, jak ja, polubił Krzysztofa za jego mocny, rockowy głos ze znakomitą chrypą i intrygującym wrzaskiem, będzie musiał przestawić się na bardziej wyszukane formy wokalne, niż to, co Lublinianin prezentował choćby we wspomnianym „Idolu”.

„Jaśniej”, które pojawiło się na krótko przed płytą, rzuciło nieco światła na to, jak przepoczwarzył się nasz bohater. Ciekawe instrumentalne aranżacje, zmieniający się niemal do każdej piosenki sposób ekspresji wokalnej, natężenia emocjonalne, wszystko to jak autograf odciśnięte jest na całokształcie.

I jeszcze te teksty. Sam singiel pod tym kontem już rozpieszcza. Potem jest lepiej. „Spaść”, „Ósemko”, „Zboża”, „Zimowy”. Można lekko wymienić każdą kompozycję. Wszystkie liryki stoją na wysokim poziomie. Jest spokojniej, nostalgicznie, czasem romantycznie w niepokojący, psychodeliczny sposób.

Nie wiem, czy jest sens dalej lizać Zalewskiego po jajkach, z tego co widziałem, 99% recenzji tak właśnie wygląda. Ja mu teraz dopiekę. Za krótko! Nieco ponad pół godziny to dla mnie zdecydowanie za mało. Ale fakt, nie czuję się niedojedzony po takim majstersztyku.

Polecam wszerz i wzdłuż zaznaczające, że moim osobistym faworytem jest utwór „Zboża”.

poniedziałek, 13 października 2014

Rock and Roll Hall of Fame - nie, dziękuję


Nadeszła ta magiczna chwila w roku, na którą nie czeka tak wielu ludzi, jak by się mogło wydawać. Znów grupa wzajemnej adoracji wybrała dużą ilość wykonawców, z których internauci i inna grupa liżąca się po jajkach, wybierze mniejszą grupę, która wprowadzona zostanie do Rock and Roll Hall of Fame. Przedmieścia Cleveland w stanie Ohio samozwańczo ustanowiły się mekką wpływowych muzyków rockowych i jedyną słuszną wyrocznią w kwestii tego, kto jest taki, a kto do pięt nie sięga. I tak na przykład w roku obecnym nominowani są, między innymi Green Day, Nine Inch Nails, The Smiths, Lou Reed, Sting, Kraftwerk Stevie Ray Vaughan i jeszcze kupa zespołów i twórców, których znać w naszym kraju mogą najwięksi malkontenci i ludzie bez życia osobistego.

Rock and Roll Hall of Fame - źródło http://free981.com/files/2014/10/rocknroll.jpg

Możecie zapytać – skąd takie negatywne nastawienie? Ano było ono lepsze, ale z analizy przyjęć do tej galerii sław wyszło mi, że komisja przyznająca laurki jest okropnie sfochowana. Choć wiele zespołów będących już w jej gablotach, wśród swoich inspiracji wymienia, i słusznie, jeden z najbardziej znaczących i legendarnych składów wszechczasów, Deep Purple, włodarze nie chcą słyszeć o tej grupie. Podobno to dlatego, że sami Deep Purple podkreślają, że przecież nie będą się czołgać, żeby do Hall of Fame wejść.

Nie jedyny to taki przypadek, kiedy prywata i urażona duma przesądzają tym, kto stanie się „częścią rockowej historii”. W 2007 roku w ostatniej chwili wycofano nominację dla The Dave Clark Five na rzecz Grandmaster Flash. Podobno stało się to za przyczyną ówczesnego wydawcy „Rolling Stone”, Janna Wernera.
Sex Pistols - oni bez Hall of Fame mogli się obyć, czy ze wzajemnością? - źródło http://www.heavemedia.com/wp-content/uploads/2014/02/pistols.jpg
 

Niezadowolenie z kapituły na swój sposób wyrazili muzycy Sex Pistols. Legendarni punkrockowcy w występie u Jimmy’ego Kimmela, zapowiedzieli, że nie zamierzają się zjawić na uroczystości, na której dokonywano ich wprowadzenia. Zamiast tego wysłali niezbyt miły faks, w którym nazwali „Hall of Fame” między innymi „szczynami w winie”. Nie byli oni jedynymi nieobecnymi. Wymieńmy tu choćby Paula McCartney’a, Axla Rose, Davida Bowiego.

Kogoś przechodzi dreszcz na myśl o nominowanych? Bo mnie już raczej nie.

czwartek, 9 października 2014

Ocalić od zapomnienia - Azyl P


Właściwie to ten wspominkowy wpis mógłbym zatytułować „Zespół, przeciwko któremu stał los”. Zaczynało się pięknie, ale historia miała inne plany dla muzyków z Szydłowca.
Azyl P - źródło http://userserve-ak.last.fm/serve/500/46054641/Azyl+P+0f6f65b87b.jpg
 
Tam właśnie, w 1982 roku, czterech zapaleńców powołało do życia twór, który miał nagrać utwory wchodzące do kanonu najchętniej granych piosenek polskiego rocka tamtych czasów. Pochodzili z zespołów The Pockets i Rezerwuar. Byli to:

Andrzej Siewierski (wokal, gitara)

Leszek Żelichowski (gitara)

Darek Grudzień (bas)

Marcin Grochowalski (perkusja)

Głównie dzięki ciekawemu wokalowi Siewierskiemu, ale też mocnym i dojrzałym aranżacjom muzycznym, kapela porównywana była z gigantami hard i glam rocka, Slade. Faktycznie, słuchając debiutanckiego krążka „Live” z 1985 roku można odnieść wrażenie, że angielscy koledzy po fachu odcisnęli w tym czasie mocne piętno w umysłach naszych bohaterów.

Początki były genialne. Już w rok po powstaniu, Azyl P zajął drugie miejsce w Ogólnopolskim Turnieju Młodych Talentów. Ciekawostką jest, że nie przyznano wtedy miejsca pierwszego, na środkowym stopniu podium umieszczony został też Klaus Mittwoch. W nagrodę ekipa mogła nagrać cztery utwory w profesjonalnym studio nagraniowym Tonpress. Uwiecznione zostały „Twoje Życie” i „Chyba Umieram”, a po pewnym czasie także „Och Lila” i „Kara Śmierci”. Między tymi dwiema sesjami, po sukcesie „Chyba Umieram” (np. ósme miejsce na Liście Przebojów Trójki), decyzję o opuszczeniu zespołu i kraju podjął Leszek Żelichowski. Jego miejsce zajął, współpracujący do tej pory z grupą Madame, Jacek Perkowski. „Och Lila” okazał się jeszcze większym hitem, trafił bowiem na wspomnianej już Liście na lokatę trzecią. Dynamiczny i pełen energii oraz zachodnich wpływów numer sprawił, że Azyl P stał się rozpoznawalną w całym kraju marką.
                                             Azyl P "Chyba Umieram" - źródło Youtube

Na łamach portalu naszszydlowiec.pl znaleźć możemy szereg wywiadów, w których przyjaciele i koledzy ze sceny wspominają Andrzeja Siewierskiego i Azyl P (cytowane w całym wpisie wywiady pochodzą właśnie ze strony naszszydlowiec.pl). O początkach zespołu i stosunkach z wokalistą, tak opowiada Marcin Grochowski:

„tak naprawdę inicjatorami powstania nowego zespołu, którego nazwa powstała właściwie tuż przed eliminacjami do Ogólnopolskiego Turnieju Młodych Talentów był Andrzej Siewierski i ja. Wtedy graliśmy w dwóch różnych zespołach a chcieliśmy grać razem. W zespole, w którym ja grałem muzycznie dobrze rozumiałem się z Darkiem Grudniem. Andrzejowi dobrze grało się z ówczesnym gitarzystą jego zespołu Leszkiem Żelichowskim.”

„Andrzej to był zdolny facet, zawsze byłem pełen podziwu dla niego, piosenki przychodziły mu do głowy tak łatwo, brał gitarę do rąk i po prostu grał.”

Rok później, w 1984, umocnili się na pozycji rockowego lidera dzięki kompozycji „Mała Maggie”. Pierwsze miejsce w Programie Drugim Polskiego Radia oraz stopień drugi w Trójkowej Liście, tylko potwierdziły ogromne możliwości Szydłowieckiej ekipy. Już wtedy jasne było, że nadchodząca powoli płyta rozejdzie się jak świeże bułeczki.

Muzycy ruszyli w dużą trasę koncertową.

„Lata osiemdziesiąte to bez wątpienia najlepsze czasy dla polskiej muzyki rockowej, na koncerty przychodziło mnóstwo fanów, graliśmy wtedy naprawdę dużo, najczęściej po dwa koncerty jednego dnia w jednym mieście…” wspomina Grochowalski.

W jej trakcie nagrywali utwory na pierwszego longplaya „Live”. Niestety, jak to ze świeżymi bułeczkami bywa, nigdy nie jest ich tyle, ilu chętnych by je schrupać. Tak dokładnie przedstawia się sprawa „Live”. Dość niski nakład spowodował, że wieli fanów musiało obejść się smakiem.

Nie ostatni raz przyszło rockmanom zmierzyć się z opieszałością i niechęcią przemysłu muzycznego. W 1985 roku stacje radiowe mocno ograniczyły promocję dwóch nowych singli: ”I Znowu Koncert” i „Nic Więcej Mi Nie Trzeba”. Frustracja w zespole rosła. Postanowiono jednak przekuć ją w zawodową złość i władować w nagranie pierwszej płyty studyjnej. „Nalot”. Dokonali tego w Teatrze Stu w Krakowie w niespełna 40 godzin. Materiał był mocny, a teksty dość bezpośrednio krytykowały realia ówczesnego stanu państwa i rodaków. Wydano jedynie 1000 sztuk albumu, a wszystkie rozeszły się błyskawicznie, mimo braku promocji ze strony mediów.
                                                 Azyl P "Mała Maggie" - źródło Youtube

Kiedy wydawało się, że fani na własnych barkach będą w stanie wynieść Azyl P na szczyt, do gry włączył się złośliwy los. W roku 1986, podczas jednego z koncertów, przez ogromny wysiłek fizyczny, perkusiście, Marcinowi Grochowalskiemu, odkleiła się siatkówka oka. Oznaczało to dla niego koniec kariery. Na pewien czas za garami usiadł Jarosław Szlagowski (wcześniej Oddział Zamknięty i Lady Pank). Mimo wsparcia doświadczonego muzyka, zapadła decyzja o zakończeniu działalności.

Z ówczesnego składu Jacek Perkowski kontynuował gitarowe granie. Później jeszcze przewinął się przez składy takich kapel jak Kobranocka, De Mono czy T. Love. Największy, komercyjny sukces odniósł, jako basista zespołu Ira. Dariusz Grudzień założył zespół Full Blackstone a Marcin Grochowalski bębnił w zespole Stylova.

Reaktywacja Azyl P miała miejsce w 2004 roku. Rok później ukazała się wspominkowa płyta „Życie Na Topie 1983 – 1988”. Dalsze plany zespołu zniweczyła samobójcza śmierć Andrzeja Siewierskiego.  Trzy dni przed końcem roku, 28 grudnia 2007 roku wokalista, który zmagał się z zaburzeniem osobowości typu borderline, rzucił się pod pociąg i zginął na miejscu.

Przed śmiercią zdążył jeszcze wydać solowy album „Samotny Żagiel”. O jego indywidualnej twórczości i ewentualnym powrocie Azylu P mówił Dariusz Grudzień:

„…w momencie kiedy ta muzyka nie była popularna to on nie miał z nią szans. W latach 90-tych kawałki które chciał grać, to był obciach. Dopiero teraz powróciła ta muza ale Andrzej nie doczekał. Strasznie to wszystko przykre.”

Dzięki staraniom Polskiego Radia, w 2012 roku wydano reedycję albumu „Nalot” wzbogaconego o bonusowe piosenki.

Dziś sporo mówi się o powrocie. Coraz głośniej domagają się tego fani, a sami muzycy nie zamykają przed sobą żadnej ewentualności. Dariusz Grudzień mówił kiedyś, że byłby to świetny hołd dla zmarłego wokalisty. Przecież to wciąż jego słowa i jego muzyka. Poza tym, podobno w posiadaniu byłych muzyków Azylu P są jeszcze niepublikowanie nigdy utwory.


Chciałbym serdecznie podziękować Panu Marcinowi Banaszczykowi, redaktorowi naczelnemu portalu naszszydlowiec.pl za udostępnienie wywiadów przeprowadzonych z członkami zespołu Azyl P.
Zachęcam także do odwiedzenia tej strony. Na jej łamach całą ekipę wspomina się dość często jako lokalne legendy.

środa, 8 października 2014

Acid Drinkers "25 Cents For A Riff"


Zespół Acid Drinkers jest zaledwie rok młodszy ode mnie. Jako niemal rówieśnik, czułem się zobowiązany do sporządzenia recenzji ich najnowszego krążka „25 Cents For A Riff”. Inna sprawa, że ta premiera to jedno z ciekawszych wydarzeń na polskiej scenie rockowo – metalowej.

Płyta ma dwa dni a ja, im częściej jej słucham, tym więcej rzeczy mi się podoba. Mam tu do czynienia z koneserami, którzy dobrze wiedzą, po co wchodzą do studia. Kiedy zabierają się za pisanie numerów, też robią to konkretnie, świadomie i, co najważniejsze, dobrze.

Wciąż dziwi mnie radocha, jaką mają słuchacze i jaką muszą też mieć sami muzycy podczas tworzenia i grania coraz to nowych kompozycji. Świetnie bawiłem się przy „La Part Du Diable”, ale tym razem jest chyba lepiej.

Na znakomitą atmosferę krążka wpływa chyba najmocniej drugi na płycie „Me”. Ponadto sam kawałek tytułowy odwalił dobrą robotę. Zawsze byłem zdania, że dobrze singiel promujący longplay dać jako otwarcie albumu. Słuchacz ma wtedy swego rodzaju przewodnika po nieznanym.
                                    Acid Drinkers "25 Cents For A Riff" - źródło Youtube
 
Znakomicie też prezentuje się jedyny, jak dotąd, teledysk. „Don’t Drink Evil Drinks” miał swoją premierę w dniu publikacji „25 Cents…”

Podoba mi się szacunek Acid Drinkers do fanów. Mamy tu utwory lżejsze, bardziej melodyjne, ale też mocne, nawiązujące do historii Kwasożłopów. Świetnym przykładem ukłonu do odbiorców 40+ jest „God Hampered His Life” oraz „Chewed Alive”.

Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że w trakcie „Not By It’s Cover” w Acidach włączył się pod koniec tryb „St. Anger” rodem z Metalliki. Śmiesznie było słyszeć tu tę gitarę i perkusję w niemal identycznym zestawieniu. Niby trwało to tylko chwilę, ale wydaje mi się, że nie było przypadkowe.

Jestem w zdecydowanie mocniejszej części „25 Cents…”. Genialnie brzmiące „Demise” i mroczne, dość ciężkie „Riot In Eden” sprawiły, że przyda mi się kawa. Przyznam się do niewielkiego kryzysu dopadającego mnie zwykle w tym momencie albumu. Nieco pozwalają wrócić na tor świetne gitarowe solówki, ale ogólnie ciężko tak bez zaczerpnięcia powietrza skupić się na słuchanym materiale.

Po łyku czarnej energii i odetchnięciu czystym smogiem przystępuję o dalszej części. Nową dawkę sił napędza dodatkowo energetyczny wstęp do „The Noose”. Niestety moc tracę dość szybko, za przyczyną monotonnego wokalu. Pewnie, w takiej muzyce nie oczekuję synkop, wibratta czy innych udziwnień, ale tak poprowadzona linia śpiewu uniemożliwia mi przebrnięcie przez wszystkie propozycje Kwasożłopów za jednym zamachem.
Okładka płyty - skan własny :)
 
I pewnie znów zrobiłbym sobie przerwę, gdyby nie „Madam’s Joint”. Klimat przywodzący na myśl Proletaryat w refrenie a Golden Life w zwrotce. Dość to nietypowe, ale skuteczne połączenie.

„Enjoy Your Death” pachnie mi Dzikim Zachodem. Nie mogę pozbyć się obrazu naparzających się kowbojów, rozbijanych na głowach butelek, nieprzytomnych facetów wypadających przez wahadłowe drzwiczki salonu.

I na koniec fantastycznie zaserwowana ballada „My Soul’s Among The Lions”. Całkiem inny śpiew i odmiana emocji. Przyjemnie wsłuchać się w brzdękanie gitary i przemyśleć sączące się słowa.

Ogółem, płytę mogę polecić z czystym sercem każdemu, kto ma akurat smaka na dojrzałe granie grupy pasjonatów świetnie znających się na swoim rzemiośle. Może nie jestem w stanie połknąć jej całej na raz, ale na dwa czy trzy dania to prawdziwa muzyczna uczta z kupą mięcha.

wtorek, 7 października 2014

Finch "Back To Oblivion"


Podstawowe pytanie dzisiejszej recenzji brzmi – czy w mieście Temecula w Californii może stać się coś dobrego? Stąd właśnie wywodzi się zespół Finch, o którym dziś Wam opowiem. Ich kariera to wzloty i wyloty. Na przemian strzelają na siebie focha i godzą się z jakiejś-tam okazji.

Tym razem, z ich tournée z okazji 10-lecia wydania debiutanckiego longplaya, wykluły się plany nagrania trzeciego już krążka studyjnego. Tak też na mój stół do sekcji zwłok trafił „Back To Oblivion”.

Już tytułowy, i zarazem pierwszy na liście numer, pokazuje spore możliwości grupy, zaliczanej w poczet przedstawicieli post-hardcore’u. Już w tym momencie podjąłem jedną decyzję. Nie będę czepiał się barwy głosu wokalisty, ale skupię się na tym, co potrafi z nim zrobić.

Zanim trafiłem na album, poznałem „Anywhere But Here”  i to właśnie ta kompozycja mnie kupiła. Po minucie wiedziałem, że to będzie kolejna recenzowana pozycja, jaką zaprezentuję Wam na Rbb. W pewnych momentach miałem lekkie skojarzenia z „Aberdeen” z repertuaru Cage The Elephant, ale tu bardziej mi się podoba. Ciekawe podejście do utworu i udane zabiegi wokalne skutkują tym, że eksperyment uważam za udany.
                                       Finch "Anywhere But Here" - źródło YouTube
 

„Further From The Few” to numer bez charakteru. Czekałem aż się rozkręci, czymś zaskoczy, aż w pewnym momencie… się skończył.

W przypadku „Murder Me” miałem obawy przed powtórką z rozrywki, ale w swojej „szufladce”, czyli wśród nieco mocniej podanych spokojnych piosenek, to sprawia pozytywne wrażenie przemyślanej i subtelnej zarazem.

Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o „Picasso Trigger”. Jest przekombinowana. Jakby w trakcie nagrywania trzech utworów, Finch doszli do wniosku, że można by wziąć z każdej po kawałku i jakoś posklejać. A, że wszystkie były nijakie, to jakoś się to trzyma kupy, zwłaszcza pod koniec dając złudne poczucie spójności. Jeśli pamięć mnie nie myli, podobnie brzmiały gorsze numery z płyty „Waterfall” polskiej grupy OCN (dawniej Ocean).

O miłości może nie będę mówił, ale o sporej dozie sympatii już prędzej. Takie to odczucie miałem po pierwszym przesłuchaniu „Play Dead”. Mocny, acz grany w wolnym tempie. To, co lubię najbardziej. Może nie jest to downtempo, ale i tak brzmi nieźle. Tym bardziej żałuję, że tuż przed nim ustawiono tego nieszczęsnego „Picasso…”. W obu mamy ten sam chwyt – wyciszenie przed decydującym łupnięciem. W tym zestawieniu „Play Dead” traci element zaskoczenia.

„Two Guns To The Temple” to dla mnie wielki mix skojarzeń. W głowie trwa przepychanka między Limpem Bizkitem a Bring Me The Horizon. Pewnie jeszcze kilka nazw mógłbym tu podpiąć. Fakt jest jednak taki, że są to same pozytywne skojarzenia.

Póki co krążek obraca się całkiem nieźle, a zatem nie mam powodu by narzekać na „The Great Divide”. Dość długo każe czekać na coś konkretnego, ale w końcu to dostałem. Jest dopsz…

Od dobrych kilku lat nie słyszałem takich gitar, jakie przywitały mnie w „Us Vs. Them”. I chyba od dawna nie rzucił mi się na uszy tak mizerny tekst. Musicie wiedzieć, że kiedy piszę „rzucił”, mam faktycznie na myśli wokal, który normalnie powinien wić się między oparami instrumentów, a zamiast tego wyskakuje raz po raz wrzeszczanymi frazesami w stylu „no direction home” czy „in for the kill” i tak dalej. I to wszystko w jednym utworze! Można by nimi obdzielić kilka kawałków 30 Seconds To Mars.
Finch - źródło http://www.kerrang.com/wp-content/uploads/frameworks-555x290.jpg
 

I teraz już nie będzie tak lekko, bo włączył mi się tryb gderania i krytykowania. „Tarot” chce być fajny, ale mu nie wychodzi. Jest nijaki i rozmyty w wielu dźwiękach. A można było trochę się ograniczyć. Kończy się, choć niczego sobą jeszcze nie wniósł. Brzmi, jakby ktoś chciał rozszerzyć grupę odbiorców o nastolatki.

Kiedy zaczęło się „Inferium”, miałem już w głowie dwie możliwe ścieżki rozwoju Na szczęście panowie z Finch nie poszli w żadną z nich, a dodatkowo pozytywnie zaskoczyli delikatnie zaglądającymi do utworu smyczkami.

Chyba na rzeczy był tajemny plan zakończenia albumu kilkoma lżejszymi numerami. Ostatecznie do snu ululać miał „New Wave”. A może miał za zadanie ukoić skołatane nerwy? Może właśnie dlatego brzmi jak rodem z lat 90tych?

Po kilkukrotnym przesłuchaniu „Back To Oblivion” nadal nie wiem co sądzić. Są momenty, w których myślałem, że panowie powinni dać spokój ciągłemu zawieszaniu działalności. Do tej pory robili to już dwa razy. Są jednak chwile, kiedy ciśnie się na usta „do trzech razy sztuka”.

poniedziałek, 6 października 2014

Gerard Way "Hesitant Alien"


Kiedy tylko słucham „Welcome To The Black Parade” żałuję, że zespół o takim potencjale poszedł w kierunku, z którego wrócić i zabłysnąć jako ambitna kapela jest ciężko. Nadszedł czas rehabilitacji. My Chemical Romance jest już przeszłością, a błędy tej przeszłości próbuje naprawić Gerard Way, ich były frontman.

Album „Hesitant Alien objawił się 30 sierpnia, choć sam autor wspominał o nim już od maja tego roku. Oto krótka recenzja tego, co usłyszałem.

Otwierające set „The Bureau” nastroiło mnie do całego wydawnictwa dość pozytywnie i obawiam się, że wszelkie mankamenty, jakie wkrótce wytknę, będą pochodną wygórowanych oczekiwać, (jeśli mogą być wygórowane – klient nasz pan).

Od początku rzuciły mi się w uszy inspiracje. Jak White przede wszystkim. Nie jest to wada, bo wiadomo, jaką klasę prezentuje Najbardziej Zapracowany Muzyk Świata. Sęk w tym, czy Gerard Way udźwignie tak mocne porównanie. Pierwszy numer brzmi obiecująco.

Delikatny powiew MCR czuć już w „Action Cat”, ale gdyby macierzysta kapela Waya tak grała, miałbym już na półce ich płyty. Mamy tu muzyczny optymizm i, na szczęście, wokal został poddany lekkiemu zabrudzeniu, dzięki czemu kompozycja nie cierpi wskutek manieryzmu wykonawcy.

W „No Shows” już tak dobrze nie poszło. To pierwszy słabszy numer. Nie jest do końca zły aranżacyjnie, bo warstwa instrumentalna brzmi niekiedy nieźle. Słaby odbiór spowodowany jest nieumiejętnym wkomponowaniem w całość wokalu.

„Brother” to już MCR, ale w nieco „zbrytyjszczonej” wersji (co dziwne, bo ani była kapela, ani jej frontman, za wiele z GBR wspólnego nie mają).

Kiedy wydawało mi się, słuchając „Millions”, że już do końca zmagać się będę z różnorakimi inspiracjami podszytymi stylem My Chem, do moich uszu dotarł „Zero Zero” i na nowo przywrócił wiarę w album. Znów dobrze zmasterowany utwór i mądrze poprowadzony wokal. Kolejny „Juarez” dobrze zgrał się ze swoim poprzednikiem i razem dały mi nieco ponad 5 minut oryginalnego i ciekawego brzmienia.
                                         Gerard Way "Zero Zero" - źródło Youtube
 

Na przytulankowy głód, „Dragstore Perfume”. Przyjemny i spokojny numer. Dla zakochanych i dla zmęczonych po pracy.

Ciekawie słucha się, jak człowiek kojarzony niemal tylko z jednym zespołem, i to zespołem o tak charakterystycznym brzmieniu, szuka siebie. Minął rok od rozpadu My Chemical Romance, a już dzięki kawałkom „Get The Gang Together” czy „How It’s Going To Be” widzę, że Gerard Way mocno pracuje nad stworzeniem siebie od początku.

W porównaniu do MCR jest to więcej jakości. Każdy utwór ma swoją historię, nie jest już tylko przerobioną na kolanie wersją poprzedniego, zmienioną o intro/outro/tempo refrenu. Cieszę się, że trafiłem na ten album. „Hesitant Alien” może nie jest doskonały, ma nieco niedociągnięć, ale jest świetnym zapisem rozwoju muzyka, dojrzewania do samodzielności.

Ostatni numer, „Maya The Psychic”, tylko wspomnę. Potraktuję go jako hołd dla przeszłości. Dla mnie mogłoby go na krążku zabraknąć.

piątek, 3 października 2014

The Pinneapple Thief "Magnolia"


Dycha czy nie dycha? Okrągła dziesiątka stuknęła zespołowi Pineapple Thief. I nie chodzi o wiek, bo latek brytyjscy muzycy mają piętnaście, ale o ilość wydanych albumów studyjnych. Tę liczbę uzupełnił właśnie krążek „Magnolia” i o nim dziś opowiem.

Wydane piętnastego września dzieło jest dość obfite, w wydaniu specjalnym zajmuje niemal całą pojemność standardowego CD. Blisko 70 minut muzyki zadowoli każdego fana angielskiej kapeli, choć znajdą się i tacy, którzy narzekać będą, że można było wycisnąć nośnik do ostatniego bajta i wepchnąć jeszcze jeden bonus track.

Pięknie nazywa się szufladka, w której krytycy zamykają tę grupę. Neoprogresywnorockowe brzmienia spod znaku indie rocka. Twórczość Pineapple Thief poznałem dość niedawno i dziwi mnie, że nie są u nas bardziej rozpoznawalni. Udało mi się dowiedzieć, że wystąpili u nas tylko raz, w roku 2008 w Inowrocławiu. Patrząc na sukces, jaki nad Wisłą odniosły kapele pokroju Travis czy Coldplay (raczej ten wczesny), znakujące się naszywką „indie rock”, spodziewałbym się szerszego grona fanów z Polski, bo przecież u swego zarania owi przedstawiciele brytyjskiej myśli muzycznej u zarania swej działalności brzmiały dość podobnie.

Proponowane nam utwory nie zaskakują konstrukcją czy aranżacjami, ale ich przyjemny nastrój nadrabia tę słabostkę. Mamy tu kawałki ożywające i nabierające tempa w miarę swego trwania („Simple As That”), ale też spokojne kompozycje (w zdecydowanej przewadze), jak choćby wprawiające w błogostan „Magnolia” czy „Seasons Past”.

Bardzo ciężko wybrać jeden czy dwa kawałki, które dominują na krążku. Może nieco wybija się „The One You Left To Die”, a to za sprawą nieco innego wstępu, rytmicznej gitary poprowadzonej w duecie z perkusją, która, mimo stosunkowo wolnego tempa, nadaje dynamiki. No i jeszcze to, że zdecydowanie mocniej czuć tu ten neoprogresywny charakter niż nutkę indie.

Zaraz po nim znajdziemy „Breath”. Już za sam tytuł wielki plus. Nie może być inaczej, skoro jeszcze przed przesłuchaniem nasuwają się wspomnienia utworów takich klasyków jak „Pink Floyd, The Prodigy, U2, Depeche Mode i pewnie jeszcze kilka innych by się znalazło. Tym razem mam do czynienia z pełnym energii wykonaniem, które zapada w pamięć jako zdecydowanie mocna pozycja z albumu „Magnolia”.

Wisienką na torcie jest „Sense Of Fear”. Mimo moich wcześniejszych słów, że ciężko wybrać jeden czy dwa utwory, które podkreślą płytę, zdecydowanie na czoło wysunąć muszę właśnie ów numer. Znalazłem tu wszystko. Dobrze dobrany do muzyki tekst, i wymowa tak, jasna, że słuchasz przez kilka minut prowadzony jest za rękę po rockowym rollercoasterze.

Już do końca wydawnictwa wyciszały mnie kolejne pościelowy i przytulanki. Jest przyjemnie, o ile ma się kominek i bliską duszę do wypicia grzańca.
                                          "Seasons Past" - źródło Youtube
Mały bonus w tej wersji longplaya stanowią akustyczne wersje trzech znanych już piosenek, zakończenie zaś stanowi poprowadzona w dźwiękach akustycznej gitary kompozycja „Steal This Life”.

Ciężko inaczej podsumować ten album słowem innym niż „przyjemny”. Taki faktycznie jest. Pewnie, jeśli weźmie go w swoje ręce koneser, nie zachwyci się złożonością dźwięków albo amplitudą emocjonalnych napięć. Jeśli za to „Magnolia” trafi do kogoś, kto liczył będzie na przyjemne spędzenie czasu w towarzystwie nienachalnej ale też ciekawej muzyki, padnie na podatny grunt.

środa, 1 października 2014

Nonpoint "The Return"


Zaledwie wczoraj światło dzienne ujrzał nowy album amerykańskiej grupy Nonpoint, a już dziś zapraszam Was do zapoznania się z recenzją.

„The Return” wcale nie ma symbolicznego znaczenia. Dwa lata temu miałem okazję posłuchać krążka zatytułowanego nazwą kapeli, nie czekałem długo, więc i powrót to żaden.

Ale czy nawet dwa lata to za mało, żeby nagrać coś dobrego? Zaczynam od „Pins and Needles” i „Breaking Skin”. Obydwie kompozycje to praktycznie to samo. Nickelback w wykonaniu Nonpoint. Wydumane teksty dla 13-latków made in USA, pseudomądre analizowanie uczuć. Aż się odechciewa. Obiecałem sobie wyłączyć wszystko w cholerę, jeśli „Razors” będzie równie kiepskie. Na szczęście jest lepiej. W końcu nadchodzi konkretne uderzenie w towarzystwie ambitnie prowadzonego wokalu.

Uciecha nie trwa długo. Na ziemię sprowadza kolejny kawałek bez historii. „Misery” to sporo nieudanych i odgrzewanych sztuczek. Modyfikacje wokalu, tłumienie instrumentów. Nieco ratuje całość dynamiczna końcówka, ale od takich wyjadaczy to zdecydowanie za mało.

I znów huśtawka nastrojów, bo „The Return” jest całkiem dobre, najlepiej odpowiadające klimatowi zespołu. Gdyby postarali się tak w pozostałych numerach, album byłby świetny. Póki co jest nieco lepszy niż kiepski. Jeszcze jednym plusem kompozycji są przyjemne i głębokie bębny w zwrotce.

„Take Apart this World” dowodzi, że Soriano z kolegami czasem potrafią stworzyć aranżację bardziej skomplikowaną niż Rebecca Black. Momentami zalatuje starszym Kornem, ale to już dużo lepiej niż inspiracja Chadem Kroegerem.

Już po pierwszych riffach „Forcing Hands” można zauważyć, że panowie się rozkręcają. Może jeszcze nie wychodzi im to regularnie w każdym fragmencie, ale na pewno są tu mocne momenty. Ale refren dla gimbazy.

Za chwilę znów piękny spacer po kamienistej drodze psuje nadepnięcie w kupsko. No, ale czego spodziewałem się po kawałku zatytuowanym „Goodbye Letters”? Strach obleciał mnie, gdy zobaczyłem, że następny będzie o przytulaniu. „Never Ending Hold” jednak nie straszy, a przytulanie, o którym mówi, raczej dusi niż koi. Ciekaw byłem, jak na koniec wyjdzie bilans plusów i minusów.

Nonpoint - nie tak dobrzy jak wyglądają - źródło http://www.thegauntlet.com/int/pic/nonpoint-band-2010.jpg

„Windowmaker” sprawił, że musiałem odpocząć od płyty. Okropny! Palec wsadzony w gardło wzbudza u mnie słabszy odruch wymiotny.

Już nawet słuchając następnego na liście „Never Cared Before”, myślałem sobie po co oni się jeszcze męczyli dogrywając cokolwiek później? Sprawa jest stracona i lepiej dać tej miernocie umrzeć cichą śmiercią a nieliczne dobre dzieła (a do tych „Never Cared…” zaliczam) wydać jako EPkę. Ciekawie brzmią tu wstawki w stylu Skindread i tym bardziej szkoda mi perełek tonących w szambie.

Całkiem niezły „FKD” i kolejny nickelbackowy „Know Myself” też są już nieważne, nieistotne. Nikt ich nie zapamięta.

Ten krążek już raczej nie zagości w moim odtwarzaczu, może poza kilkoma wyjątkami. Zmieni się też podejście do grupy Nonpoint. Zamiast stęsknionego „ooo”, będę reagował zrezygnowanym „eeeh”.

Teraz posłucham sobie „Bullet With A Name”. Może ukoi moje poranione uszy…