wtorek, 7 października 2014

Finch "Back To Oblivion"


Podstawowe pytanie dzisiejszej recenzji brzmi – czy w mieście Temecula w Californii może stać się coś dobrego? Stąd właśnie wywodzi się zespół Finch, o którym dziś Wam opowiem. Ich kariera to wzloty i wyloty. Na przemian strzelają na siebie focha i godzą się z jakiejś-tam okazji.

Tym razem, z ich tournée z okazji 10-lecia wydania debiutanckiego longplaya, wykluły się plany nagrania trzeciego już krążka studyjnego. Tak też na mój stół do sekcji zwłok trafił „Back To Oblivion”.

Już tytułowy, i zarazem pierwszy na liście numer, pokazuje spore możliwości grupy, zaliczanej w poczet przedstawicieli post-hardcore’u. Już w tym momencie podjąłem jedną decyzję. Nie będę czepiał się barwy głosu wokalisty, ale skupię się na tym, co potrafi z nim zrobić.

Zanim trafiłem na album, poznałem „Anywhere But Here”  i to właśnie ta kompozycja mnie kupiła. Po minucie wiedziałem, że to będzie kolejna recenzowana pozycja, jaką zaprezentuję Wam na Rbb. W pewnych momentach miałem lekkie skojarzenia z „Aberdeen” z repertuaru Cage The Elephant, ale tu bardziej mi się podoba. Ciekawe podejście do utworu i udane zabiegi wokalne skutkują tym, że eksperyment uważam za udany.
                                       Finch "Anywhere But Here" - źródło YouTube
 

„Further From The Few” to numer bez charakteru. Czekałem aż się rozkręci, czymś zaskoczy, aż w pewnym momencie… się skończył.

W przypadku „Murder Me” miałem obawy przed powtórką z rozrywki, ale w swojej „szufladce”, czyli wśród nieco mocniej podanych spokojnych piosenek, to sprawia pozytywne wrażenie przemyślanej i subtelnej zarazem.

Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o „Picasso Trigger”. Jest przekombinowana. Jakby w trakcie nagrywania trzech utworów, Finch doszli do wniosku, że można by wziąć z każdej po kawałku i jakoś posklejać. A, że wszystkie były nijakie, to jakoś się to trzyma kupy, zwłaszcza pod koniec dając złudne poczucie spójności. Jeśli pamięć mnie nie myli, podobnie brzmiały gorsze numery z płyty „Waterfall” polskiej grupy OCN (dawniej Ocean).

O miłości może nie będę mówił, ale o sporej dozie sympatii już prędzej. Takie to odczucie miałem po pierwszym przesłuchaniu „Play Dead”. Mocny, acz grany w wolnym tempie. To, co lubię najbardziej. Może nie jest to downtempo, ale i tak brzmi nieźle. Tym bardziej żałuję, że tuż przed nim ustawiono tego nieszczęsnego „Picasso…”. W obu mamy ten sam chwyt – wyciszenie przed decydującym łupnięciem. W tym zestawieniu „Play Dead” traci element zaskoczenia.

„Two Guns To The Temple” to dla mnie wielki mix skojarzeń. W głowie trwa przepychanka między Limpem Bizkitem a Bring Me The Horizon. Pewnie jeszcze kilka nazw mógłbym tu podpiąć. Fakt jest jednak taki, że są to same pozytywne skojarzenia.

Póki co krążek obraca się całkiem nieźle, a zatem nie mam powodu by narzekać na „The Great Divide”. Dość długo każe czekać na coś konkretnego, ale w końcu to dostałem. Jest dopsz…

Od dobrych kilku lat nie słyszałem takich gitar, jakie przywitały mnie w „Us Vs. Them”. I chyba od dawna nie rzucił mi się na uszy tak mizerny tekst. Musicie wiedzieć, że kiedy piszę „rzucił”, mam faktycznie na myśli wokal, który normalnie powinien wić się między oparami instrumentów, a zamiast tego wyskakuje raz po raz wrzeszczanymi frazesami w stylu „no direction home” czy „in for the kill” i tak dalej. I to wszystko w jednym utworze! Można by nimi obdzielić kilka kawałków 30 Seconds To Mars.
Finch - źródło http://www.kerrang.com/wp-content/uploads/frameworks-555x290.jpg
 

I teraz już nie będzie tak lekko, bo włączył mi się tryb gderania i krytykowania. „Tarot” chce być fajny, ale mu nie wychodzi. Jest nijaki i rozmyty w wielu dźwiękach. A można było trochę się ograniczyć. Kończy się, choć niczego sobą jeszcze nie wniósł. Brzmi, jakby ktoś chciał rozszerzyć grupę odbiorców o nastolatki.

Kiedy zaczęło się „Inferium”, miałem już w głowie dwie możliwe ścieżki rozwoju Na szczęście panowie z Finch nie poszli w żadną z nich, a dodatkowo pozytywnie zaskoczyli delikatnie zaglądającymi do utworu smyczkami.

Chyba na rzeczy był tajemny plan zakończenia albumu kilkoma lżejszymi numerami. Ostatecznie do snu ululać miał „New Wave”. A może miał za zadanie ukoić skołatane nerwy? Może właśnie dlatego brzmi jak rodem z lat 90tych?

Po kilkukrotnym przesłuchaniu „Back To Oblivion” nadal nie wiem co sądzić. Są momenty, w których myślałem, że panowie powinni dać spokój ciągłemu zawieszaniu działalności. Do tej pory robili to już dwa razy. Są jednak chwile, kiedy ciśnie się na usta „do trzech razy sztuka”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz