Jest kilka prawd o płycie „Ghosts”. Jedną z nich jest, że dużo zyskuje słuchana głośno. Jeśli nie ma pod ręką dobrych głośników, puść sobie to głośno na słuchawkach. Myślę, że warto. Big Wreck od wydania „Albatross” przed dwoma laty, zyskali sporo w warstwie instrumentalnej. Jest więcej. Nie ilościowo, ale jakościowo. Już pierwsze, otwierające album dźwięki, pozwalają to zauważyć. Nie ma tu już tak wielu delikatnie obchodzących się ze słuchaczem aranżacji, opartych o plumkanie gitary. Mnogość dźwięków od razu kazała zdecydować mi, czy godzę się na takie podejście. Postanowiłem dać im szansę. Jak wyszło?
Na początek dziwnie. Ciężko było przestawić się na nowe współbrzmienie muzyki i wokalu. Ian Thornley wygląda jak bezdomny z gitarą, a w tym otoczeniu brzmi jak męski Enrique Iglessias. Jest, nie przymierzając popowo. Tym zabawniej mi się zrobiło, kiedy odkryłem, że w niektórych momentach nadal zalatuje Chrisem Cornellem.
Do popu nie przystają jednak długości. Mamy tu aż 9 utworów dłuższych niż 5 minut, 3 z tego nawet to więcej niż 7 minut.
Całkowicie mieszają się mocne riffy z lżejszym śpiewem. Zbity z tropu lawirowałem między obrazami Soundgarden a tymi, w nastroju jesiennych spacerów po pustych ulicach. Najwięcej zamętu wprowadził zdecydowanie „I Digress”.
Najprędzej w ruchy zbliżone do autystycznego kiwania wprawia jednak tytułowe „Ghosts”. Podczas pierwszych tygodni od premiery, można było posłuchać go wszędzie. Było też w pierwszej dziesiątce najchętniej odtwarzanych singli w amerykańskich stacjach radiowych. I właśnie. Przestroga. Panowie Kanadyjczycy namordowali się z komponowaniem, wrzucili kilka pięknych i przyjemnych solówek. Nie ograniczajcie się do teledysków i radia, tam bowiem niektóre kawałki ucięte są o niemal dwie minuty. Smaczki zatem dla pożeraczy płyt. W końcu 6 minut to dla mediów przecież za dużo.
Zwolenników poprzedniej płyty Big Wreck z pewnością urzeknie „Diamonds”. Jest absolutnie w jej stylu. Miło znaleźć taki łącznik rzucony przez zespół na przestrzeń dwóch lat. Tym za to, co uwielbiają lekko zachrypnięty wokal Thornleya, powinien mocno posmakować „My Life”.
„Still Here” to taki utwór, który mimo ponad 7 minut, zaczyna się i już wiesz, czego się spodziewać. Przyjemne plumkanie da całej rodziny. I widzę, że ten kierunek muzycy obrali jeszcze w kilku innych przypadkach. „Off And Running” i „Friends” mają za zadanie obiorcę urzec, ale nie zaszokować. Na wypadek, gdyby ktoś planował miłosne podboje w rytm „Ghosts”.
„War Baby” uzmysłowiło mi, jak cienki lód jest pod stopami autora tekstów. Niby są przystępne, nie nadmuchane i przesadnie filozoficzne, a jednak jeszcze kilka słów i byłoby za wiele. Już by nas to pewnie zanudziło, gdyby nie poprzedzające je „Come Whatever May”.
Ogólnie cały krążek uznać mogę za przyjemny. Tylko dla tak doświadczonej kapeli, powinno to być za mało. O wiele więcej obiecywałem sobie, gdy poznałem ich poprzednie wydawnictwo. Poszli w nieco inną stronę. Trudno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz