czwartek, 30 października 2014

Bush "Man On The Run"


Pamiętam piękne czasy, kiedy „Need For Speed” było proste jak budowa cepa. Ścigasz się, wyprzedzasz innych wygrywasz. Możesz być policją. Wtedy gonisz. Żadna filozofia. Czysta przyjemność z jazdy. A co dodatkowo? Genialna muzyka. To zawsze charakteryzowało gry z tej serii. W części „Hot Pursuit 2” (tej starszej) wyjątkowo dobrze brzmiał numer „The People That We Love (Speed Kills)”. To skłoniło mnie do poszukania, kim właściwie są panowie z zespołu z Bush i co tez ciekawego mają mi do zaproponowania. Tak zaczęła się moja przygoda z zespołem.

Cieszę się, że po latach sielanka trwa dalej. Mimo niemal dziesięcioletniej przerwy, ekipie udało się wrócić w świetnym stylu krążkiem „The Sea Of Memories” w roku 2011. Teraz natomiast kontynuują dobre granie, serwując nam „Man On The Run”.

Próbowałem odnieść tę płytę do innych longplayów formacji, czy jest dojrzalsza, ciekawsza, zupełnie inna. Porównania nie wychodzą jednoznacznie. Zaglądając wstecz stwierdzam, że Gavin Rossdale i jego weseli kompani, od samego początku grali niesamowicie świadomie. Ich albumy są dojrzałe i konsekwentne. Już pierwsze utwory noszą ten charakterystyczny, ciężki rys, który trwa po dziś dzień. Można zarzucać im, że ocierają się lekko o monotonię, jednak nic bardziej mylnego. Nakreślili sobie pewne ramy, w granicach których swobodnie wyszukują nowych możliwości.

Tak też jest w „Man On The Run”. Już rozpoczynający „Just Like My Other Sins” sprawił, że poczułem się dobrze. Wróciły wszystkie sympatyczne odczucia, jakie do tej kapeli żywiłem. Mocny, osadzony nisko na ciężkich gitarowych nogach. Nie ma też obaw przed wsłuchiwaniem się w tekst.

Tytułowy numer gdzieś w swoim tle usiłuje sprzedać nam elektroniczne odskocznie. Delikatnie, pod riffami, przybite gwoździami perkusji, przewijają się dźwięki, których doświadczyć można, w większym nasileniu, słuchając ostatnich poczynań Muse. Dobrze to wszystko się prezentuje. „Man On The Run” to propozycja typowo w stylu post-grunge.

Pierwszym singlem i teledyskiem z tej płyty jest „The Only Way Out”. Po zetknięciu się z nim, wyraziłem nadzieję, że całość nie będzie zdziadziała. Słuchając tej kompozycji, można odnieść wrażenie, że Bush już powoli myślą nad złagodzeniem rockowego kaca i graniem w nieco delikatniejszy sposób. Na szczęście, jeśli dobrze się wgryźć, „The Only Way Out” to też mała paczka gwoździ do zgryzienia.
                                     Bush "The Only Way Out" - źródło Youtube

„The Gift” zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. I jest to chyba pierwszy numer z płyty, który zacząłem nucić pod nosem. Chwytliwa melodia i tekst, który powtarza się sam. Zacząłem się w niego wsłuchiwać, bo przestraszyły mnie słowa „Jesteś spadającą gwiazdą w swojej konstelacji”. Reszta tekstu mnie uspokoiła. Gorąco polecam zagłębienie się w liryki z całego krążka. Tak dziś pisze się dobre utwory. Bez napuszania i bez frazesów.

„This House Is On Fire” ma wielki atut w postaci drugiego tempa w zwrotce. Stosunkowo szybko wybijane wersy nagle, na jedną linijkę, przechodzą w wolno wyśpiewywane słowa. Jakby zaraz potem miał rozpocząć się refren. Taki zabieg buduje ciekawą atmosferę.

„Loneliness Is A Killer” pod względem atmosfery i emocji to zdecydowany numer jeden. To Bush, jaki znamy z najlepszych kawałków, jak „Afterlife” czy „Glycerine”. To z nim „Man On The Run” rozkręca się na dobre. Znalazłem tu ponad pięć minut świetnego brzmienia, pełnego energii i doskonale zaaranżowanego.

„Bodies In Motion” ma w sobie coś z obrazu. Rossdale i spółka malują mi w wyobraźni scenę, w której zmęczony życiem facet przepuszcza przez palce kasę, przelewa alkohol, przerzuca kobiety, cały czas wspominając dawne chwile szczęścia, których kiedyś zaznawał. Taki numer to dobre ćwiczenie na interpretację, czucie muzyki. Od strony twórcy Bush poradzili sobie całkiem sprawnie.

„Broken In Paradise” w stylistyce podobny jest dość do „This House…”. Połączenie przeciągniętego wokalu osadzonego w mocnym gitarowym brzmieniu daje bardzo dobry efekt w postaci rockowej ballady przez duże R i B. Nie jest to typ piosenki, przy której uśniecie, ale taki, który złapie za wnętrzności i ściśnie.

Dużo spokojniej robi się w kolejnym „Surrender”. Instrumenty ciszej, zwrotka spokojniej, podręcznikowa konstrukcja przytulanki ze wzmocnionym zakończeniem. Miły akcent, prawie na końcówkę płyty. A przede mną już tylko dwie pozycje.

„Dangerous Love” może nie jest podszyte elektronicznymi brzmieniami, jak to mamy w przypadku pierwszego na krążku „Just Like My Other Sins”, jest jednak najnowocześniej brzmiącym numerem z całego składu. Może sprawiają to wplecione w instrumentalną warstwę zwrotki delikatne szarpnięcia za struny, może cała linia gitarowa snująca się w tle. Wszystko komponuje się świetnie i, jak śpiewa Gavin „Everything is beautiful and nothing hurts”.

Sam koniec to „Eye Of The Storm”, najspokojniejsza kompozycja na „Man On The Run”. Chyba przy okazji jest to najmniej „bushowski” numer. Coś w głębi żołądka czuję, że tej jesieni możemy doczekać się jeszcze klipu i singla opartego na owym kawałku.

Podsumowując, płyta, na którą cieszyłem się od pierwszej wzmianki, że może powstać, nasyciła mój apetyt. Nie przyjmuję jej bezkrytycznie, ale tak szczerze, nie ma się tu do czego przyczepić. Cały skład Bush stanął na wysokości zadania i zrobił to, czego od nich wymagano. Solidny longplay serwujący szeroki wachlarz muzyczno-emocjonalny. Polecam z czystym sercem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz