Zaledwie wczoraj światło dzienne ujrzał nowy album amerykańskiej grupy Nonpoint, a już dziś zapraszam Was do zapoznania się z recenzją.
„The Return” wcale nie ma symbolicznego znaczenia. Dwa lata temu miałem okazję posłuchać krążka zatytułowanego nazwą kapeli, nie czekałem długo, więc i powrót to żaden.
Ale czy nawet dwa lata to za mało, żeby nagrać coś dobrego? Zaczynam od „Pins and Needles” i „Breaking Skin”. Obydwie kompozycje to praktycznie to samo. Nickelback w wykonaniu Nonpoint. Wydumane teksty dla 13-latków made in USA, pseudomądre analizowanie uczuć. Aż się odechciewa. Obiecałem sobie wyłączyć wszystko w cholerę, jeśli „Razors” będzie równie kiepskie. Na szczęście jest lepiej. W końcu nadchodzi konkretne uderzenie w towarzystwie ambitnie prowadzonego wokalu.
Uciecha nie trwa długo. Na ziemię sprowadza kolejny kawałek bez historii. „Misery” to sporo nieudanych i odgrzewanych sztuczek. Modyfikacje wokalu, tłumienie instrumentów. Nieco ratuje całość dynamiczna końcówka, ale od takich wyjadaczy to zdecydowanie za mało.
I znów huśtawka nastrojów, bo „The Return” jest całkiem dobre, najlepiej odpowiadające klimatowi zespołu. Gdyby postarali się tak w pozostałych numerach, album byłby świetny. Póki co jest nieco lepszy niż kiepski. Jeszcze jednym plusem kompozycji są przyjemne i głębokie bębny w zwrotce.
„Take Apart this World” dowodzi, że Soriano z kolegami czasem potrafią stworzyć aranżację bardziej skomplikowaną niż Rebecca Black. Momentami zalatuje starszym Kornem, ale to już dużo lepiej niż inspiracja Chadem Kroegerem.
Już po pierwszych riffach „Forcing Hands” można zauważyć, że panowie się rozkręcają. Może jeszcze nie wychodzi im to regularnie w każdym fragmencie, ale na pewno są tu mocne momenty. Ale refren dla gimbazy.
Za chwilę znów piękny spacer po kamienistej drodze psuje nadepnięcie w kupsko. No, ale czego spodziewałem się po kawałku zatytuowanym „Goodbye Letters”? Strach obleciał mnie, gdy zobaczyłem, że następny będzie o przytulaniu. „Never Ending Hold” jednak nie straszy, a przytulanie, o którym mówi, raczej dusi niż koi. Ciekaw byłem, jak na koniec wyjdzie bilans plusów i minusów.
Nonpoint - nie tak dobrzy jak wyglądają - źródło http://www.thegauntlet.com/int/pic/nonpoint-band-2010.jpg |
„Windowmaker” sprawił, że musiałem odpocząć od płyty. Okropny! Palec wsadzony w gardło wzbudza u mnie słabszy odruch wymiotny.
Już nawet słuchając następnego na liście „Never Cared Before”, myślałem sobie po co oni się jeszcze męczyli dogrywając cokolwiek później? Sprawa jest stracona i lepiej dać tej miernocie umrzeć cichą śmiercią a nieliczne dobre dzieła (a do tych „Never Cared…” zaliczam) wydać jako EPkę. Ciekawie brzmią tu wstawki w stylu Skindread i tym bardziej szkoda mi perełek tonących w szambie.
Całkiem niezły „FKD” i kolejny nickelbackowy „Know Myself” też są już nieważne, nieistotne. Nikt ich nie zapamięta.
Ten krążek już raczej nie zagości w moim odtwarzaczu, może poza kilkoma wyjątkami. Zmieni się też podejście do grupy Nonpoint. Zamiast stęsknionego „ooo”, będę reagował zrezygnowanym „eeeh”.
Teraz posłucham sobie „Bullet With A Name”. Może ukoi moje poranione uszy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz