wtorek, 12 lutego 2013
Halestorm
Jak tu nie kojarzyć rockowej dziewczyny ze skórzaną kurtką i burzą rudych włosów, kiedy Lzzy Hale taki właśnie wizerunek nam prezentuje? Mowa oczywiście o Elizabeth, wokalistce i gitarzystce zespołu Halestorm, która użyczyła mu swego głosu ale też nazwiska.
Wszystko zaczęło się w Red Lion w stanie Pennsylvania. Rodzeństwo Arejay i Elizabeth równo z nauką pisania i czytania uczyło się też pisania tekstów i komponowania muzyki. Wcześniej, bo już w wieku lat 5, obydwoje rozpoczęli naukę gry na fortepianie. Później, kiedy Arejay miał 10 a Lzzy 13 lat, przełożyło się na to pierwsze, w pełni samodzielne utwory. Starsza siostra zapragnęła poeksperymentować, więc dość szybko przerzuciła się na keytar, czyli instrument łączący klawiaturę keyboardu z gitarowym (sic!) gryfem. Stąd droga do szarpania strun była już krótka i nieuchronna. Braciszek zaś ze stołka pianisty przesiadł się za gary. Tak powstał trzon zespołu, który w 2009 roku, dokładnie 28 kwietnia, wydał swój debiutancki album zatytułowany po prostu "Halestorm". Pierwszym promującym go singlem był "I get off".
Początkowo rolę basisty pełnił ojciec genialnego rodzeństwa, Roger Hale, jednak muzycy czuli się zbyt rodzinnie i, aby uniknąć przekształcenia w kapelę weselną, na jego miejsce, w roku 2004, przyjęty został Josh Smith. Rok wcześniej skład uzupełnił Joe Hottinger wnosząc dodatkowe gitarowe brzmienie.
Między wierszami (a konkretnie między wersami utworu "I get off") wyczytać można jeszcze jeden powód, dla którego papa Roger mógł czuć się nieswojo grając z dzieciakami w rodzinnym zespole rockowym. Otóż, na pierwszy rzut oka kawałek ten opowiada o swego rodzaju grze erotycznej dwojga ludzi oddających się przyjemnościom cielesnym przy oknie ze świadomością tego, że są obserwowani. Później muzycy tłumaczyli, że drugim dnem jest porównanie tego wszystkiego do występów na żywo. Na początkach kariery bowiem, Halestorm nie mogli liczyć na wsparcie oświetleniowców czy innych członków ekipy aranżującej koncerty i nadającej im wymiar duchowego przeżycia. Całe to mistyczne przesłanie musieli dawać sami, wkładając w każdy show maksimum energii, siły i zaangażowania. Rozentuzjazmowana publika oddawała im to wywołując obustronną, muzyczną ekstazę.
Dla mnie osobiście te muzyczne uniesienia na dobre wylały się z twórczości amerykańskiej grupy wraz z druga płytą. "The strange case of..." ujrzało światło dzienne 10 kwietnia 2012 roku. Pierwszym singlem był "Love bites (And so do I)". Ta właśnie kompozycja uznana została podczas niedawnej gali wręczania nagród Grammy, za najlepszy utwór rock/metal ubiegłego roku.
O miano "mojego ulubieńca" z tegoż albumu, walczy ona jednak nieustannie z "I miss the misery", trzeciego z kolei utworu promującego owo wydawnictwo. Utwór ten opowiada o ciężkich przeżyciach Lzzy, związanych z rozwodem rodziców. O tęsknocie za kimś, z kim można walczyć. Nie chodzi jednak o konflikt, który wyniszcza i budzi nienawiść, ale o konstruktywną walkę budującą więź między nami a ludźmi, których brak odczuwamy dopiero, kiedy ich już przy nas nie ma.
Oprócz nagrody Grammy, "The strange case of..." dotarł też na szczyt listy US Hard Rock Albums i na drugi stopień podium w UK Rock Chart.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz