piątek, 11 lutego 2011

dobre dni, kiepskie refleksje, mało nadziei w rockowaniach

To był dobry dzień.
Dobry dzień zaczął się bez śniadania. Kawą w mieście. Książką.

Ale za to jaką! "Rock - Mann", świetna autobiografia Wojciecha Manna, kapitalny obraz muzyki tamtych lat.
Jakoś w mojej polskiej naturze leży, żeby pomyśleć:
"Kiedyś to było tak dobrze. Czemu teraz tak nie ma?"

Bo i faktycznie dobrze nie jest. Mann miał szczęście chodzić na koncerty Animalsów, Stonesów i wielkich jazzmanów u szczytu ich popularności. Jego młodość przypadała na okres wielkich rewolucji muzycznych. Rock and roll wkraczał w komunistyczną rzeczywistość kraju. Za muzyką szło coś, czego teraz trzeba mocno się domyślać.

Pod tym względem jesteśmy jak biedni krewni liczący na spadek. I tym musimy się zadowolić.
Żyje jeszcze dziadek Santana, reszta dziadków wolała wycofać się zanim wnuki zaczną zadawać wkurzjące pytania. Dziadek Jimmy i babcia Karen, razem z dziadkiem Jimem i babcią Janis wciągają chmurki nosem.
Nam została scheda po nich, którą i tak powoli zaczynają bezcześcić ludzie w stylu DJ-a Fajne Loki na Nogach albo DJ-a ex3m dream.

Kiedy zaczniemy budować swoje drewniane domy?
Aż tak kiepsko będzie?

Jeśli kiedyś będę chciał pisać o mojej młodości, wstyd mi będzie powiedzieć, że czytałem o tym, czy Britney miała czy nie miała sztucznych piersi (do tej pory wierzę, że są naturalne). Nie chcę mówić, że jako jeden z niewielu potrafiłem bez błędów zrozumieć tekst "get down" Backstreet Boysów.

Początek lat 90 uciekł kiedy byłem jeszcze zbyt głupi by docenić to, co mi się podobało. Przebudzenie w polskim rocku wygląda w tej chwili jak nagły kaprys, który już się nie powtórzy.
Wszyscy kochaja wszystkich, jest lalala pięknie i słońce, padają miliony gwiazd.

To był dobry dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz