Oglądałem dziś drugi odcinek nowego serialu. Na samym początku jeden z bohaterów stwierdził, że człowiek przeciętnie wypowiada 2250 słów dziennie do 7,4 osoby. Nawet jeśli te statystyki zmyślono na potrzeby intrygującego wstępu, coś sprawiło, że zacząłem się nad tym zastanawiać.
A może to połączenie owych faktów z tym, czego doświadczyłem ostatnio dwa, może trzy razy?
Miałem szczęście i ochotę wybrać się gdzieś na krótki spacer po mojej okolicy a potem dalej, do centrum Krakowa. Nie było jeszcze bardzo późno. Około 18:00, maksymalnie 20:00. Tym, co mnie uderzyło, były odgłosy miasta. Szum przechodzących ludzi, silniki samochodów, autobusy, tramwaje. Wszystko to układało się w idealne tło. Na pierwszym planie pomarańczowe światło latarni, migające reflektory, przemykające sylwetki. Nie wiedziałem wtedy, czy takie postrzeganie Krakowa, a raczej Ruczaju, zawdzięczałem stanowi, w jakim byłem, czy może było to coś zupełnie innego. Dopiero niedawno, kiedy drugi raz tego doświadczyłem, zrozumiałem w czym rzecz. Zrozumiałem, kiedy to minęło. Zrozumiałem dlaczego. Tym, co zepsuło magię chwili były rozmowy. To one zagłuszały pulsowanie miasta. Nie ludzie, ale rzeczy, o których musieli sobie opowiedzieć. Sposób, w jaki to robili. Głośno i publicznie.
Nigdy nie uważałem, że wszelkie trzaski, warkoty czy stukanie w jakiś sposób ze sobą współgrają. Teraz wiem, że tak, jak szum rzeki współgra ze śpiewem ptaków, wiatrem i innymi głosami natury, tak mowa miasta ma swoje określone rejony. Nasze porozumiewanie się jest w nich intruzem. Jest obce, wulgarne, dosłowne. Wszelkie odgłosy coś przekazują, trzeba się domyślać i wsłuchiwać. Słowa są jak strzał w pysk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz