Jak można było zauważyć po moim ostatnim poście, lubię (muszę?) wsłychiwać się w świat dookoła.
Czasem jest wkurzający i ingeruje w każdą chwilę. Kiedy indziej odrobina ciszy, może szum, ptaki. Tak też się zdarza. Różne miejsca mają swoje brzmienie. Po ulicach przewalają się samochody i gadający ludzie, bary serwują muzykę, w zupełnej ciszy papieros trzaska paloną bibułką.
Złe odgłosy przychodzą w ciszy. W dzień i w nocy.
Dziwne, że w Krakowie jest ich niewiele. Nie odcinają się od miasta i są z nim w pewien sposób stopione.
Inaczej jest w Gorlicach. Każda karetka, straż, policja, mogą jechać do kogoś bliskiego czy znajomego. Kiedy je słyszę zastanawiam się, czy jakaś twarz spośród tych mijanych na ulicy zniknie. Czy jutro nie usłyszę, że dom dwie ulice dalej to już tylko nadpalone deski i ściany.
Dzwony bez powodu. Kogoś niosą na drzwiach. Syreny. Podświadomie historia wróży wojnę, bardziej świadomie lekcje P.O. sugerują, że to powódź albo epidemia.
Ostatnio jednak Kraków mnie zdziwił. W moim mieście przyzwyczaiłem się do papug samochodowych ogłaszających przyjazd cyrku. Ale tu? Ciemny wieczór, na osiedlowych ulicach pusto, jakaś biegnąca para i ten tubalny głos znikający za budynkami. Bez charakterystycznego, znanego z ogłoszeń zaśpiewu. Mówiący coś monotonnie i zbyt niewyraźnie żeby można go było usłyszeć.
Jak to jest, że głosy zwyczajne w jednych, przerażają w innych miejscach? Może to kwestia tego, że gdzieś, na jakiejś osi, Kraków i Gorlice leżą na dwóch przeciwnych końcach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz