A oto efekt:
Ostatni raz zajadałem się snackami jeszcze w podstawówce. Robienie ich kojarzyło mi się z kupą niedoskonałości, które musiałem pokonać.
Najpierw czekanie na właściwy moment. Olej nie może być za zimny bo wyjdą małe, twarde i tłuste. Nie może się też przegrzac, bo zanim je wyciągnę, spalą się. Samo wsypywanie snacków do garnka groziło poparzeniem. Wsypałem za dużo, niektóre nie usmażyły się. Dałem za mało, no cóż, straszne marnotrawstwo czasu, oleju, gazu, powierzchni...
Największy stres przychodził w momencie wyciągania. Żeby nie ociekały tłuszczem. Wyjąć wszystkie w jednym czasie, nie spalić, nie rozsypać.
Z wielką uglą przyjąłem dziś do wiadomości fakt, że jakoś się udało i obeszło sie bez ofiar. Dziwnie tak podjąć się czegoś, co w dzieciństwie było trudne i dowiedzieć się, że nie stanowi to teraz wielkiego wyzwania.
Wniosek? Wyrastamy ze swoich ułomności, ale z obaw nie do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz