Tym razem nie autobus. Film. Sofia Coppola (o boskie natchnienie samego Francisa Forda najzacniejszego pośród wszystkich, chwalonego po wieki za "Ojca Chrzestnego") - "Somewhere".
Nie obejrzałem jeszcze więcej niż 6 minut i 25 sekund.
Zdążył pojawić się jakże piękny wątek tańczących na rurach tancerek - bliźniaczek.
Pomijam fakt, że pierwszy raz widziałem składane rury. Pomijam fakt, że wcześniej autorka, mniej lub bardziej świadomie, pokazała w filmie piękny samochód (dwie największe miłości mężczyzny - kobiety i auta), który przy odpowiedniej mocy głośników brzmi jak poranne mruczenie piękności na poduszce obok.
Ale jak one nierówno tańczyły!
Zamiast skupiać się na ich blond ciałach podnoszących się i zjeżdżających na kieszonkowym szczycie techniki go-go, wkurzałem się, że nie potrafią na potrzeby filmu znaleźć dwóch kobiet z minimalnym wyczuciem rytmu i synchronizacji.
A inny przykład.
Główny bohater wchodzi do mieszkania (nie daj Boże z kobietą, w wiadomym celu). Oczywiście wdraża "techniki" aby ten cel zrealizować i zapomina o czym? O otwartych drzwiach!
No krew mnie zalewa! Przecież ci ktoś wejdzie do tego domu matole! Jak tak można?! Sąsiedzi, listonosz... Czy ty się człowieku możesz skupić? Co ty... w tramwaju mieszkasz?
Nie zamierzam przed każdym seansem łykać czegoś na uspokojenie albo parzyć melisy.
Filmy mają wywoływać emocje... tego się trzymajmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz